– Niech i…? Dlaczego to powiedziales?
– Nie wiem. Po prostu przyszlo mi na mysl.
– Dobra, koniec gadania! Znikajmy stad.
Rozdzial 41
Iljicz Ramirez Sanchez, z wypchana turystyczna torba w lewej rece, pstryknal dwukrotnie palcami w ciemnosci spowijajacej wejscie do miniaturowego kosciola w 'madryckim' Paseo del Prado. Zza udajacej kamienna kolumny wylonila sie zwalista postac szescdziesieciokilkuletniego mezczyzny. Kiedy znalazl sie w zasiegu slabego swiatla pobliskiej latarni, okazalo sie, ze ma na sobie mundur wysokiego ranga oficera armii hiszpanskiej, z trzema rzedami kolorowych baretek na piersi. Unioslszy trzymana w dloni skorzana walizeczke, odezwal sie w jezyku obowiazujacym w tej czesci osrodka:
– Wejdz do zakrystii i przebierz sie. W tym za duzym mundurze straznika stanowisz doskonaly cel dla strzelcow wyborowych.
– Jak to milo znowu uslyszec ojczysty jezyk – powiedzial Carlos, wchodzac za mezczyzna do wnetrza kosciola i zamykajac za soba ciezkie drzwi. – Jestem twoim dluznikiem, Enrique – dodal, spogladajac na rzedy pustych lawek i dyskretnie oswietlony oltarz z blyszczacym, zlotym krucyfiksem.
– Jestes nim od ponad trzydziestu lat, Ramirez, a ja nic z tego nie mam – odparl z usmiechem czlowiek w hiszpanskim mundurze, kiedy ruszyli boczna nawa w. kierunku zakrystii.
– W takim razie chyba nie utrzymujesz kontaktow ze swoja rodzina w Baracoa. Nawet rodzenstwo Fidela mogloby pozazdroscic im warunkow.
– Sam Fidel pewnie tez, ale on nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Podobno ostatnio zaczal sie troche czesciej kapac, a to juz i tak duzy sukces. Wspomniales o mojej rodzinie w Baracoa – a co ze mna, moj wspanialy, miedzynarodowy terrorysto? Zadnych willi, superszybkich jachtow, nic z tych rzeczy! Czy to ladnie? Gdyby nie ja, trzydziesci trzy lata temu rozstrzelano by cie prawie dokladnie tu, gdzie teraz stoimy, tuz przy tym idiotycznym
kosciolku dla lalek. Uciekles w przebraniu ksiedza. Zdaje sie, ze do dzisiaj chetnie korzystasz z tego stroju?
– Czy kiedykolwiek uskarzales sie na niedostatek? – zapytal morderca, jakby nie doslyszawszy ostatniej uwagi. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, sluzacego przed i po mszy rzekomym kaplanom. – Czy choc raz odmowilem ci pomocy? – Carlos polozyl na podlodze ciezka torbe.
– Ja tylko zartowalem, ma sie rozumiec – odparl z usmiechem Enrique, przygladajac sie uwaznie Szakalowi. – Gdzie sie podzialo twoje poczucie humoru, moj nieslawny, stary przyjacielu?
– Mam teraz inne sprawy na glowie.
– Nie watpie… Mowiac serio, zawsze byles nadzwyczaj hojny dla mojej rodziny na Kubie i jestem ci za to szczerze wdzieczny. Moi rodzice dozyli swoich dni w spokoju i wygodzie. Do konca nie mogli sie nadziwic, ze powodzi im sie o tyle lepiej niz wszystkim, ktorych znali… A to dlatego, ze swiat stanal na glowie i rewolucjonisci zaczeli tepic sie nawzajem.
– Stanowiliscie zagrozenie dla Castro, tak samo jak Che. To juz przeszlosc.
– I to bardzo odlegla – zgodzil sie Enrique, w dalszym ciagu taksujac Carlosa badawczym spojrzeniem. – Bardzo sie postarzales, Ramirez. Co sie stalo z twoja gesta czarna czupryna i meska przystojna twarza o blyszczacych oczach?
– Nie mowmy o tym.
– Jak chcesz. Jedni tyja jak ja, inni chudna jak ty. Co z twoja rana?
– Na tyle dobrze, ze dam rade zrobic to, co zamierzam… Co musze zrobic!
– A co ci jeszcze zostalo, Ramirez? – zapytal gwaltownie czlowiek przebrany za hiszpanskiego oficera. – Przeciez on nie zyje! Wladze twierdza, ze to ich zasluga, ale ja jestem pewien, ze ty to zrobiles. Jason Bourne nie zyje! Twoj najwiekszy wrog zniknal z powierzchni Ziemi. Jestes ranny, wiec wracaj czym predzej do Paryza i lecz sie. Wydostane cie ta sama droga, ktora cie tutaj sprowadzilem. Przejdziemy do 'Francji', a tam juz wszystko zalatwie.
Wystapisz jako kurier wiozacy poufna wiadomosc od dowodcy 'Hiszpanii' i 'Portugalii' dla ludzi z placu Dzierzynskiego. To nic nowego, bo tutaj nikt nikomu nie ufa. Nawet nie bedziesz musial nikogo zabic.
– Nie! Musze dac im wszystkim nauczke!
– W takim razie pozwol, ze ujme to w nieco inny sposob. Zrobilem wszystko, czego ode mnie zazadales, bo uczciwie splaciles dlug, ktory zaciagnales u mnie trzydziesci trzy lata temu. Teraz jednak wchodzi w gre zupelnie inne ryzyko, a ja wcale nie jestem pewien, czy mam ochote je podjac.
– Ty smiesz do mnie mowic w ten sposob? – wykrzyknal Szakal, sciagajac kurtke zabrana martwemu straznikowi. Bandaze spowijajace jego prawy bark byly czyste, bez sladu krwi.
– Przede mna nie musisz grac, Ramirez – powiedzial spokojnie Enrique. – Jestes dla mnie tym samym mlodym rewolucjonista, za ktorym ja i wspanialy atleta Santos ucieklismy z Kuby… Wlasnie, jak on sie miewa? Fidel bardzo sie go obawial.
– Znakomicie – odparl bezbarwnym glosem Carlos. – Przenosimy Le Coeur du Soldat.
– Czy nadal uprawia swoj ogrod?
– Tak.
– Powinien byc botanikiem albo architektem zieleni. A ja powinienem byl zostac inzynierem rolnictwa, agronomem, jak to teraz nazywaja. Wlasnie w ten sposob poznalem Santosa… Mozna powiedziec, ze obaj dostalismy sie w wir wielkiej polityki i wyladowalismy nie na tym brzegu, co trzeba.
– Ten wir spowodowali faszysci, macac wode wszedzie, gdzie tylko mogli.
– A teraz wykorzystuja nas, wiernych komunistow, pompujac w nas ogromne pieniadze, co samo w sobie jest nawet dosyc mile, choc na dluzsza mete beznadziejne.
– Co to ma wspolnego ze mna, twoim monseigneurem?
– Bardzo duzo, Ramirez. Nie wiem, czy wiesz, ze moja rosyjska zona zmarla kilka lat temu, a cala trojka dzieci studiuje na Uniwersytecie Moskiewskim. Dostali sie tam wylacznie dzieki mojej pozycji i chce, zeby skonczyli studia. Beda naukowcami, lekarzami… Widzisz, zadasz ode mnie podjecia ogromnego ryzyka. Udalo mi sie pozostac w ukryciu az do tej chwili, bez watpienia bylem ci to winien, ale juz chyba wystarczy. Za pare miesiecy przejde
na emeryture i w ramach podziekowania za dlugoletnia wierna sluzbe w poludniowej Europie otrzymam piekna dacze nad Morzem Czarnym, gdzie beda mnie odwiedzac dzieci. Nie mam zamiaru stawiac na szali tego wszystkiego, co mnie czeka, wiec lepiej powiedz wprost, czego ode mnie oczekujesz, a ja ci odpowiem, czy moge to dla ciebie zrobic, czy nie… Powtarzam jeszcze raz: nikt nie moze sie dowiedziec, ze to ja pomoglem ci sie tutaj dostac. Bylem zobowiazany ci w tym pomoc, ale nie jest wykluczone, ze nie zdecyduje sie posunac ani o krok dalej.
– Rozumiem… – mruknal Carlos, podchodzac do skorzanej walizeczki, ktora Enrique polozyl na stole.
– Mam nadzieje. Przez te wszystkie lata pomagales mojej rodzinie tak, jak ja nigdy bym nie mogl, ale i ja sluzylem ci tak, jak nie moglby nikt inny. Skontaktowalem cie z Rodczenka, przekazywalem plotki krazace po roznych departamentach, ktore on potem dokladnie badal. Nikt nie smie powiedziec, moj drogi, stary towarzyszu, ze siedzialem bezczynnie. Jednak teraz wszystko wyglada inaczej: nie jestesmy juz mlodymi zapalencami walczacymi w jedynie slusznej sprawie, bo dawno stracilismy wiare w idealy – ty duzo wczesniej ode mnie, ma sie rozumiec.
– Ja nadal wierze w swoje – odparl ostro Szakal. – Walcze dla siebie i dla tych, ktorzy mi sluza.
– Ja ci sluzylem…
– Juz mi o tym mowiles, podobnie jak o mojej hojnosci. A teraz, kiedy tutaj jestem, zastanawiasz sie, czy jeszcze zasluguje na twoja wiernosc, czyz nie tak?
– Musze myslec o moim bezpieczenstwie. Po co tutaj jestes?
– Powiedzialem ci. Zeby dac im nauczka i przekazac wiadomosc.
– To jedno i to samo, prawda?
– Tak.