wpojonym tresura przyzwyczajeniem. Bourne blyskawicznie odgadl, z czym przyjdzie mu miec do czynienia: byly to samce przyzwyczajone bronic swego terytorium, oznaczonego wyraznymi zapachowymi granicami. Wlasnie takiej behawiorystycznej dyscyplinie holdowali azjatyccy chlopi i wlasciciele niewielkich splachetkow ziemi, ktorzy musieli liczyc sie z kosztami zywienia zwierzat majacych za zadanie bronic gruntu zapewniajacego minimum utrzymania licznej rodzinie ich wlasciciela. Nalezalo wytresowac kilka psow, mozliwie najmniej, i przydzielic im na stale okreslone tereny, a i tak do alarmu, jaki podnioslby jeden z nich, natychmiast dolaczylyby pozostale. Azja… Wietnam… 'Meduza'! Wspomnienia powrocily! Niewyrazne, nieuchwytne zarysy… Sylwetki… Mlody, poteznie zbudowany mezczyzna w mundurze wysiada z jeepa i wrzeszczy ile sil w plucach na niedobitki patrolu, ktory wrocil z akcji na drodze rownoleglej do Szlaku Ho Szi Mina. Tego samego mezczyzne, tylko starszego i jeszcze potezniejszego, widzial zaledwie przed chwila przez lornetke! Wiele lat temu wlasnie ten czlowiek obiecal im dostawy zaopatrzenia – amunicje, mozdzierze, granaty, radiostacje. Nie przywiozl nic, jesli nie liczyc narzekan Dowodztwa Sajgonu, ze 'wy, cholerni kryminalisci, znowu probujecie nas zrobic w konia'. Byla to nieprawda. Dowodztwo zareagowalo zbyt pozno i smierc dwudziestu szesciu ludzi poszla na marne.
Bourne pamietal teraz wszystko tak dokladnie, jakby wydarzylo sie to godzine albo minute temu. Wyszarpnal wowczas bez ostrzezenia z kabury swoja czterdziestke piatke i wycelowal ja w czolo zblizajacego sie podoficera.
– Jeszcze jedno slowo i jest pan trupem, sierzancie. – Tak, ten czlowiek byl sierzantem! – Albo jutro o piatej rano zjawi sie pan tu ze sprzetem, albo osobiscie pofatyguje sie do Sajgonu i rozmaze pana na scianie burdelu, w ktorym akurat pana znajde. Czy wyrazam sie jasno, czy tez chce mi pan oszczedzic podrozy? Zwazywszy na nasze straty, wolalbym rozwalic pana tutaj, na miejscu.
– Dostaniecie wszystko, co chcecie.
– Tres bien! – wykrzyknal najstarszy czlonek oddzialu, Francuz, ktory wiele lat pozniej mial mu ocalic zycie w rezerwacie ptakow pod Pekinem. – Tu es formidable, monfils! – Mial racje, a teraz juz nie zyl. D'Anjou, czlowiek, o ktorym zaczely juz krazyc legendy.
Jason zostal gwaltownie przywolany do rzeczywistosci. Dlugowlosy owczarek, warczac coraz glosniej, zaczal krazyc na drodze; do jego nozdrzy dotarl zapach czlowieka. Po kilku sekundach, kiedy pies zlokalizowal miejsce, z ktorego dobiegala niepokojaca won, wstapil w niego prawdziwy szal: z gardla wydobyl mu sie przerazliwy ryk i rzucil sie z obnazonymi klami w kierunku intruza. Bourne wyprostowal sie raptownie i oparl plecami o parkan; w prawej, wyciagnietej przed siebie rece trzymal pneumatyczny pistolet, lewa zas byla gotowa do przeprowadzenia blyskawicznej akcji. Nawet najdrobniejszy blad mogl oznaczac zniweczenie planu przygotowanego na ten wieczor. Kiedy ogarniete szalem zwierze rzucilo sie na niego calym ciezarem ciala, Jason nacisnal dwukrotnie spust i chwycil lewa reka glowe psa, jednoczesnie starajac sie kolanem odsunac jego tulow i uderzajace z ogromna sila, zakonczone ostrymi pazurami lapy. Po kilku sekundach najpierw wscieklej, a potem coraz bardziej rozpaczliwej i nie skoordynowanej szamotaniny zwierze znieruchomialo, nie wydawszy zadnego odglosu, ktory moglby zwrocic czyjas uwage. Bourne polozyl ostroznie na ziemi oszolomionego narkotykiem psa i ponownie przyczail sie, niepewny, czy nie zaatakuja go za chwile inne zwierzeta, zaalarmowane jakims nieuchwytnym dla zmyslow czlowieka sygnalem.
Nic takiego nie nastapilo. Noc wypelnial jedynie szmer przegrodzonego metalowa siatka lasu. Jason schowal pneumatyczny pistolet do kabury i podkradl sie z powrotem do szutrowej drogi, czujac, jak do oczu skapuja mu z czola krople piekacego potu. Rzeczywiscie, przerwa byla zbyt dluga. Jeszcze kilka lat temu krotka potyczka z psem nie wywarlaby na nim zadnego wrazenia – un exercice ordinaire, jak powiedzialby legendarny D'Anjou – ale teraz sprawy mialy sie zupelnie inaczej. Byl do szpiku kosci przesiakniety czystym, niemozliwym do opanowania strachem. Gdzie podzial sie tamten czlowiek? Musi zmusic go do powrotu, bo przeciez w tej grze chodzilo o zycie Marie i dzieci.
Ponownie odpial od paska lornetke i uniosl ja do oczu. Blask ksiezyca tylko sporadycznie przedzieral sie przez sunace nisko chmury, ale blada poswiata byla w zupelnosci wystarczajaca. Bourne skoncentrowal uwage na krzakach rosnacych po drugiej stronie drogi, tuz przy ogrodzeniu. W te i z powrotem, niczym podrazniona czyms pantera, przechadzal sie tam czarny doberman, zatrzymujac sie co jakis czas, by oddac mocz lub wetknac dlugi pysk miedzy liscie krzewow. Odcinek, ktory patrolowal, ograniczaly dwie bramy zamykajace prowadzaca polkolem asfaltowa droge. Pies przystawal przy kazdej z nich i przez chwile krecil sie niespokojnie, jakby w oczekiwaniu na znienawidzony elektryczny wstrzas, wywolany przez ukryte w obrozy baterie, ktory ukaralby go, gdyby bez powodu wykroczyl poza swoj teren. Ta metoda tresury takze pochodzila z Wietnamu; zolnierze szkolili w ten sposob psy strzegace skladow broni i amunicji. Jason skierowal lornetke na przeciwna strone zadbanego trawnika, rozciagajacego sie przed glownym wejsciem do rezydencji. Miotalo sie tam trzecie zwierze, tym razem ogromny wyzel weimarski, lagodny z wygladu, lecz smiertelnie niebezpieczny w ataku. Pies znajdowal sie bez przerwy w ruchu, prawdopodobnie zaniepokojony szelestem lisci poruszonych przez wiewiorke lub krolika. Na pewno nie wyczul zapachu czlowieka, bo z jego gardla nie wydobywal sie gluchy ryk, stanowiacy zapowiedz ataku.
Jason usilowal dokladnie przeanalizowac to, co widzial, bo od wynikow tej analizy zalezaly jego dalsze posuniecia. Nalezalo przyjac, ze terenu farmy pilnowalo jeszcze co najmniej kilka psow, ale dlaczego wyszkolono je wlasnie w taki sposob, zamiast po prostu spuszczac na noc cala sfore, bardziej niebezpieczna i sprawiajaca znacznie grozniejsze wrazenie? Koszty, ktore powstrzymalyby przed tym azjatyckiego chlopa, nie graly przeciez tutaj zadnej roli… Odpowiedz pojawila sie niemal natychmiast, prosta i oczywista. Spogladal przez lornetke to na wyzla, to na dobermana, majac wciaz wyraznie w pamieci sylwetke dlugowlosego owczarka. Te psy byty nie tylko wytresowanymi psami obronnymi, ale takze czyms wiecej: byly czempionami, starannie pielegnowanymi, by za dnia mogly prezentowac swoja urode, noca zas przemieniac sie w bezlitosnych mordercow Oczywiscie! 'Farma' generala Normana Swayne'a nie byla wstydliwie ukrywana czescia jego majatku, lecz wrecz przeciwnie, jego chluba. Z pewnoscia licznie odwiedzali ja zazdrosni sasiedzi i przyjaciele. Mogli podziwiac hasajace po wybiegach piekne, rasowe psy, nie majac najmniejszego pojecia o tym, ze zwierzeta te pelnia noca zupelnie inna funkcje. Norman Swayne, general odpowiedzialny za dostawy dla Pentagonu i jednoczesnie absolwent 'Meduzy', byl milosnikiem psow, o czym miala swiadczyc klasa przebywajacych na jego farmie okazow. Byc moze nawet uzywal ich do celow rozplodowych, lecz nie bylo w tym nic, co nie licowaloby z godnoscia wysokiego ranga oficera.
Fikcja. Skoro tak, nalezalo sie rowniez spodziewac, ze cala 'farma' takze jest fikcja, podobnie jak rzekomy 'spadek', dzieki ktoremu zostala zakupiona. 'Meduza'.
Po drugiej stronie trawnika, na asfaltowej drodze prowadzacej do bramy wyjazdowej, pojawil sie jeden z trojkolowych pojazdow. Bourne nie zdziwil sie zbytnio, widzac, jak wyzel weimarski biegnie tam w wesolych podskokach, poszczekujac i czekajac na pochwale od kierowcy. Kierowca! To on, a takze czlowiek z drugiego pojazdu, opiekowal sie psami! Psy znaly ich zapach i natychmiast uspokajaly sie w ich obecnosci. To odkrycie wplynelo na wynik analizy, a tym samym na wybor metody postepowania. Bourne musial uzyskac mozliwosc swobodniejszego poruszania sie po terenie posiadlosci – mogl tego dokonac wylacznie w towarzystwie jednego z opiekunow zwierzat. Musi zaskoczyc ktoregos z nich; cofnal sie w cien sosen, na swoj punkt obserwacyjny.
Kuloodporny pojazd zatrzymal sie na waskiej sciezce w polowie drogi miedzy bramami. Jason poprawil ostrosc w lornetce; kierowca otworzyl prawe drzwiczki, a pies natychmiast oparl sie przednimi lapami na siedzeniu. Mezczyzna wrzucil w szeroko rozwarte, potezne szczeki kilka kesow jakiegos przysmaku, po czym zaczal drapac psa po karku. Czarny doberman byl chyba jego ulubiencem.
Bourne wiedzial, ze ma zaledwie kilka chwil na obmyslenie do konca planu dzialania. Musi zatrzymac pojazd i wywabic kierowce na zewnatrz, ale tak, by nie wzbudzic jego podejrzen i nie dac mu powodu do wezwania pomocy przez radio. Pies, lezacy nieruchomo na drodze? Nie, to moglo wywrzec wrazenie, ze ktos strzelil do niego spoza ogrodzenia. A wiec co? Rozejrzal sie rozpaczliwie dookola w niemal calkowitej ciemnosci, czujac, jak ogarnia go panika spowodowana niemoznoscia podjecia zadnej konkretnej decyzji. Nagle wpadl na pomysl tak oczywisty, ze az zdziwil sie, ze wczesniej nie przyszedl mu do glowy. Rozlegly, starannie przystrzyzony trawnik, wypielegnowane krzewy, nienagannie czysty podjazd – na terenie posiadlosci panowal idealny porzadek. Jason bez trudu wyobrazil sobie Swayne'a rozkazujacego swoim ludziom 'wypucowac wszystko do polysku'.
Spojrzal w kierunku trojkolowego wozka; kierowca odpychal delikatnie psa, przymierzajac sie do zamkniecia drzwiczek. Pozostaly doslownie sekundy! Co zrobic? Jak?
Spojrzenie Jasona padlo na lezaca na ziemi duza, czesciowo sprochniala galaz; podbiegl do niej szybko, chwycil i pociagnal w kierunku asfaltowego podjazdu. Gdyby polozyl ja na samym srodku, mogloby to sie wydac podejrzane, ale czesciowo wystajac na droge, bedzie tworzyla wystarczajaco silny dysonans z panujacym wszedzie porzadkiem. Lepiej usunac ja od razu niz czekac, az zwroci na nia uwage powracajacy skads general. Ludzie Swayne'a z pewnoscia rekrutowali sie z armii, nalezalo sie wiec spodziewac, ze mieli wyksztalcona gleboka