ponownie, jesli Marie i dzieci beda zagrozone przez siepaczy Carlosa. Jason Bourne wierzyl w niego; trudno bylo sobie wyobrazic lepsza rekomendacje.
Aleks zerknal na konsolete, po czym nagle wyprostowal sie i wcisnal guzik przewijania tasmy, szukajac miejsca, ktore nagle wydalo mu sie bardzo wazne. Zmienial kilkakrotnie kierunek, az wreszcie uslyszal przerazony glos Gatesa:
'Zaplacilem pietnascie tysiecy dolarow…'
Nie, to nie tutaj, pomyslal Conklin. Dalej.
'Moge pokazac kopie czeku…'
Jeszcze dalej!
'Wynajalem bylego sedziego, ktory dysponuje rozleglymi.
Jest! Sedzia.
'Polecieli na wyspe Montserrat…'
Aleks otworzyl szuflade z kartkami, na ktorych na wszelki wypadek zapisywal wszystkie numery telefonow, pod ktore dzwonil w ciagu ostatnich dwoch dni. Znalazl to, czego szukal. Podniosl sluchawke i pospiesznie wystukal numer pensjonatu na Wyspie Spokoju. Po dluzszej chwili uslyszal zaspany glos:
– Tu Pensjonat…
– Dzwonie w pilnej sprawie – rzucil niecierpliwie Conklin. – Prosze mnie szybko polaczyc z panem Johnem St. Jacques.
– Przykro mi, sir, ale pan St. Jacques jest nieobecny.
– Musze koniecznie z nim rozmawiac. To naprawde bardzo pilne. Gdzie moge go zastac?
– Na duzej wyspie…
– Montserrat?
– Tak.
– Gdzie dokladnie? Nazywam sie Conklin. Musze z nim mowic!
– Wielki wiatr nadszedl od Basse- Terre i wszystkie loty sa odwolane az do jutra rana…
– Co takiego?
– Tropikalny niz…
– A, sztorm!
– Tutaj nazywamy to TN, sir. Pan St. Jacques zostawil numer w Plymouth.
– Jak sie pan nazywa? – zapytal niespodziewanie Aleks. Recepcjonista powiedzial cos niezbyt wyraznie, jakby 'Pritchard' albo 'Pritchen'. – Chce panu zadac bardzo delikatne pytanie, panie Pritchard – ciagnal Conklin. – Jest bardzo wazne, aby udzielil mi pan wlasciwej odpowiedzi, lecz jesli odpowiedz bedzie inna, musi pan zrobic to, co panu powiem. Pan St. Jacques potwierdzi wszystko, co mowie, ale teraz nie mam czasu, zeby go szukac. Czy pan mnie rozumie?
– Nie jestem dzieckiem, mon – odparl z godnoscia recepcjonista. – Jakie to pytanie?
– Przepraszam, nie chcialem…
– Pytanie, panie Conklin. Podobno spieszy sie panu.
– Tak, oczywiscie… Czy siostra pana St. Jacques i jej dzieci znajduja sie w bezpiecznym miejscu? Czy pan St. Jacques podjal odpowiednie srodki ostroznosci?
– Takie jak uzbrojeni ludzie wokol willi i straznicy na plazy? Tak.
– To dobra odpowiedz – odparl nieco spokojniej Aleks, choc w dalszym ciagu oddychal bardzo nierowno. – A teraz prosze podac mi numer, pod ktorym moge zastac pana St. Jacques.
Recepcjonista podyktowal zadana informacje, po czym dodal:
– Wiele telefonow nie dziala, sir, wiec moze zostawi pan takze swoj numer. Wiatr jest ciagle bardzo silny, ale pan St. Jay z pewnoscia przyleci, jak tylko bedzie mogl.
– Slusznie. – Aleks podal numer czystego telefonu w swoim apartamencie w Viennie i kazal czlowiekowi z Montserrat powtorzyc go. – Bardzo dobrze – powiedzial. – Teraz sprobuje polaczyc sie z Plymouth.
– Jak sie pisze panskie nazwisko, sir? C- o- n- c- h…
– C- o- n- k- l- i- n – przerwal mu Aleks, po czym nacisnal na widelki i natychmiast wystukal numer w Plymouth, stolicy Montserrat. Glos, ktory odezwal sie po dluzszej chwili, byl jeszcze bardziej zaspany niz recepcjonisty w pensjonacie.
– Z kim mowie? – zapytal niecierpliwie Conklin.
– A kim pan jest, do diabla? – padla gniewna odpowiedz z wyraznym angielskim akcentem.
– Usiluje skontaktowac sie z Johnem St. Jacques w bardzo pilnej sprawie. Podano mi ten numer w pensjonacie.
– To u nich dziala jeszcze telefon?
– Na to wyglada. Czy moge mowic z Johnem?
– Tak, oczywiscie, jest na drugim koncu korytarza. Zaraz go poprosze. Kto mowi, jesli wolno spytac?
– Aleks.
– Po prostu Aleks?
– Prosze sie pospieszyc!
Dwadziescia sekund pozniej Aleks uslyszal wreszcie glos Johnny'ego.
– To ty, Conklin?
– Sluchaj mnie uwaznie: oni juz wiedza, ze Marie i dzieci polecieli na Montserrat.
– Slyszelismy, ze ktos wypytywal na lotnisku o kobiete z dwojgiem dzieci…
– I dlatego przeniosles ich do pensjonatu?
– Zgadza sie.
– Kto pytal?
– Tego nie wiemy. Ktos przez telefon… Nie chcialem ich zostawiac nawet na kilka godzin, ale musialem stawic sie u gubernatora, a zanim ten sukinsyn raczyl sie pojawic, nadszedl sztorm i unieruchomil mnie na amen.
– Wiem o tym. Dzwonilem do pensjonatu. Recepcjonista dal mi ten numer.
– Jedyna pociecha, ze jeszcze dzialaja telefony. Przy takiej pogodzie zwykle natychmiast wysiadaja i dlatego musimy podlizywac sie gubernatorowi.
– Podobno porozstawiales straznikow…
– Tak, ale co z tego? – parsknal z wsciekloscia St. Jacques. – Klopot polega na tym, ze nie wiem, kogo mam sie spodziewac. Na wszelki wypadek kazalem im strzelac do wszystkich obcych, ktorzy przyplyna lodziami albo pojawia sie na plazy i nie beda potrafili dokladnie wyjasnic, kim sa i czego chca.
– Mysle, ze bede mogl ci pomoc…
– To wal!
– Dokonalismy przelomu. Nie pytaj, w jaki sposob, bo i tak nie uwierzysz, ale to prawda. Czlowiek, ktory wysledzil Marie na Montserrat, korzystal z uslug jakiegos sedziego, prawdopodobnie dysponujacego jakimis kontaktami na wyspach.
– Sedzia?! – wybuchnal wlasciciel Pensjonatu Spokoju. – Moj Boze, on tam jest! Rozszarpie tego sukinsyna…!
– Uspokoj sie, Johnny! Opanuj sie! Kto tam jest?
– Sedzia, ktory uparl sie, zeby uzywac innego nazwiska. Nie zwrocilem na to uwagi, bo przeciez nie ma nic nadzwyczajnego w dwoch starych dziwakach o podobnych nazwiskach…
– Starych? – wpadl mu w slowo Conklin. – Zwolnij, Johnny, bo to bardzo wazne. Co to za dwaj starzy dziwacy?
– Jeden, ten, o ktorego chyba ci chodzi, przylecial z Bostonu…
– Zgadza sie!
– …a drugi z Paryza.
– Z Paryza! Jezus, Maria! Starcy z Paryza…!
– O czym ty…
– Szakal! Szakal i jego armia starcow!
– Teraz ty zwolnij, Aleks – powiedzial cicho Johnny. – Wyjasnij, o co ci chodzi.
– Nie ma czasu, Johnny. To Carlos ze swoja armia starych ludzi gotowych dla niego umrzec i zabijac. Nie bedzie zadnych obcych na plazy, bo oni juz tam sa! Czy mozesz wrocic na wyspe?
– Musze! Zawiadomie moich ludzi. Rozprawia sie z tymi dwoma smieciami!