Teraz wszyscy byli dla niego szkopami. Zbyt dlugo sluzyl niewolniczo innym ludziom. Teraz, kiedy jego zona umarla, znowu stanie sie panem samego siebie, znowu sam bedzie decydowal o tym, co jest zle, a co dobre, kierujac sie wylacznie wlasnymi odczuciami… Szakal byl zlem! Niedawny poddany Carlosa byl w stanie zrozumiec, dlaczego tamten chcial smierci kobiety; bylo to cos w rodzaju wyrownania rachunku. Ale dzieci? Profanacja cial? To czyny przeciw Bogu, a przeciez juz wkrotce mial stanac wraz ze swoja kobieta przed Jego obliczem. Beda mu potrzebne wszelkie mozliwe okolicznosci lagodzace.

Musi powstrzymac aniola smierci! Co ona planuje? Dlaczego mowila o jakims pozarze? Wlasnie w tej chwili go zobaczyl: nagly wybuch plomieni w willi numer czternascie. To bylo okno sypialni!

Fontaine dotarl do wylozonej kamiennymi plytami drozki prowadzacej do drzwi domku, kiedy rozlegl sie potworny huk i grunt zatrzasl mu sie pod nogami. Padl na ziemie, ale natychmiast uniosl sie na kolana i wdrapal sie po schodkach na oswietlona blaskiem rozkolysanej lampy werande. Szarpanie i ciagniecie za klamke nie przynioslo zadnego rezultatu, wiec uniosl pistolet i nacisnal dwukrotnie spust; zamek poszedl w drzazgi. Fontaine dzwignal sie na nogi i wpadl do srodka.

Zza zamknietych drzwi glownej sypialni dochodzily przerazliwe krzyki. Starzec rzucil sie w tamtym kierunku, zataczajac sie z wyczerpania i trzymajac pistolet w wyciagnietej przed siebie, drzacej dloni. Zebrawszy w sobie resztki sil, otworzyl kopnieciem drzwi i ujrzal scene przeniesiona prosto z piekla.

Pielegniarka usilowala wepchnac w plomienie glowe starego czlowieka, zaciskajac mu na szyi druciana petle.

– Arretez! – wrzasnal Jean Pierre Fontaine. – Assez! Maintenant! Vous etes mort!

Wsrod huku szalejacych plomieni rozlegly sie niemal nieslyszalne strzaly.

W miare zblizania sie do plonacych na brzegu swiatel John St. Jacques darl sie coraz glosniej do mikrofonu:

– To ja, Saint Jay! Nie strzelac!

Mimo to na smukla lodz posypala sie ulewa ognia z broni maszynowej. St. Jacques padl plasko na mostek, nie przestajac ani na chwile krzyczec. – To ja! Zblizam sie do plazy! Nie strzelajcie, do cholery!

– To pan? – odezwal sie wreszcie przerazony glos.

– Chcecie dostac nastepna wyplate?

– Oczywiscie, panie Saint Jay! – Ozyly zainstalowane na plazy glosniki; wydobywajacy sie z nich glos z trudem przedzieral sie przez szum wiatru i ryk rozbijajacych sie o brzeg fal. – Wszyscy na plazy wstrzymac ogien! Lodz jest w porzadku, mon! To nasz szef, pan Saint Jay!

Lodz wystrzelila z wody na piasek; ostry dziob pekl z trzaskiem pod wplywem sily uderzenia, silniki zawyly rozpaczliwie, a potem umilkly, gdy lopatki srub ugrzezly w piachu. St. Jacques zerwal sie z pokladu, do ktorego przywarl skulony niczym embrion, i wyskoczyl na plaze.

– Willa dwadziescia! – ryknal, pedzac w kierunku kamiennych schodow prowadzacych na wysoki brzeg. – Wszyscy za mna!

W chwile pozniej odniosl wrazenie, jakby otaczajacy go wszechswiat eksplodowal nagle, rozpadajac sie na tysiace kawalkow. Strzaly! Kilka, jeden za drugim, we wschodniej czesci niewielkiego osiedla luksusowych domkow! Przeskakujac po dwa i trzy stopnie, dotarl wreszcie na gore i pognal jak opetany w kierunku willi numer dwadziescia. Na granicy pola widzenia mignelo mu jakies zbiegowisko, wiec nie zwalniajac, odwrocil na chwile glowe w tamta strone. Pokazna grupa ludzi nalezacych do personelu pensjonatu stala wokol wejscia do willi numer czternascie…! Kto tam mieszkal? Dobry Boze, sedzia!

Z pekajacymi plucami i miesniami napietymi do granic mozliwosci St. Jacques dopadl wreszcie domu swojej siostry. Przebiegl przez uchylona furtke, calym ciezarem ciala runal na drzwi i wpadl do srodka, z krzykiem osunal sie na kolana, rozszerzone z rozpaczy i przerazenia oczy wlepil w sciane po przeciwnej stronie pokoju. Widnial na niej napis wykonany wyraznymi, ciemnoczerwonymi literami:

Jason Bourne, brat Szakala.

Rozdzial 14

Johnny! Johnny, uspokoj sie! – Marie objela go mocno jedna reka, druga zas chwycila za wlosy, usilujac zmusic go do podniesienia opuszczonej rozpaczliwie glowy. – Slyszysz mnie? Nic nam sie nie stalo, braciszku! Dzieci sa w innej willi. Nic nam nie jest!

Stopniowo zaczal rozpoznawac twarze otaczajacych go ludzi. Byli wsrod nich dwaj starzy mezczyzni, jeden z Bostonu, drugi z Paryza.

– To oni! – ryknal St. Jacques i rzucilby sie na nich, gdyby Marie nie uwiesila sie na nim calym ciezarem ciala. – Zabije ich!

– Nie! – krzyknela jego siostra, trzymajac go ze wszystkich sil. Pomogl jej jeden ze straznikow, kladac na ramionach Johna swoje mocne, czarne dlonie. – W tej chwili to nasi najlepsi przyjaciele!

– Nie wiesz, kim sa naprawde! – odparl St. Jacques, usilujac za wszelka cene sie uwolnic.

– Owszem, wiem. – Marie sciszyla glos i zblizyla usta do jego ucha. – Wiem przynajmniej tyle, ze moga zaprowadzic nas do Szakala.

– Oni pracuja dla niego!

– Jeden z nich, ale to juz przeszlosc. Drugi nigdy o nim nie slyszal.

– Nic nie rozumiesz! – szepnal St. Jacques. – To starzy ludzie z Paryza, armia Carlosa! Conklin zadzwonil do mnie do Plymouth i wszystko mi powiedzial. To mordercy!

– Jeden z nich byl morderca, ale juz nim nie jest. Stracil powod, dla ktorego mialby zabijac. Drugi… Drugi to tylko nieporozumienie, glupie, paskudne nieporozumienie, ale Bogu niech beda dzieki, ze tak jest.

– To szalenstwo!

– Masz racje – zgodzila sie Marie, puszczajac jego wlosy i zwalniajac uscisk reki. Skinela na straznika, zeby pomogl mu wstac z podlogi. – Chodz, Johnny. Musimy porozmawiac.

Sztorm zniknal niczym ogarniety szalem intruz, ktory uciekl w noc, pozostawiajac za soba slady swojej wscieklosci. Nad wschodnim horyzontem pierwsze promienie wstajacego slonca przebijaly spowijajaca wyspe Montserrat blekitnozielona mgle. Lodzie zaczely juz ostroznie wyplywac z portu, aby zajac najlepsze lowiska, udany polow oznaczal bowiem mozliwosc przezycia kolejnego dnia. Marie, jej brat i dwaj starcy siedzieli wokol stolu na balkonie jednej z nie zajetych willi. Popijajac kawe, rozmawiali juz od prawie godziny, analizujac na zimno przerazajace wydarzenia minionej nocy. Rzekomy bohater francuskiego ruchu oporu uzyskal zapewnienie, ze natychmiast, jak tylko zostanie wznowiona lacznosc telefoniczna z Montserrat, poczynione beda odpowiednie kroki w sprawie organizacji pogrzebu jego zony. Jesli to mozliwe, bardzo by chcial, zeby zostala pochowana tutaj, na wyspach. Ona takze z pewnoscia by sobie tego zyczyla. We Francji czekalaby ja anonimowosc komunalnego grobu, wiec.

– Oczywiscie, ze to mozliwe – powiedzial St. Jacques. – Dzieki panu moja siostra zyje.

– Ale przeze mnie mogla umrzec, mlody czlowieku.

– Zabilby pan mnie? – zapytala Marie, przypatrujac sie staremu Francuzowi.

– Od chwili, w ktorej zobaczylem, co Carlos przygotowal dla mnie i mojej zony – na pewno nie. To on zerwal umowe, nie ja.

– A wczesniej?

– Zanim znalazlem strzykawki i wszystko zrozumialem?

– Wlasnie.

– Trudno powiedziec. W koncu umowa to umowa. Jednak moja kobieta juz nie zyla, a z pewnoscia przyczynilo sie do tego jej przeczucie, ze bede musial dokonac jakiegos okropnego czynu. Gdybym zrealizowal to, czego ode mnie zadano, pozbawilbym sensu jej smierc, czyz nie tak? Jednak z drugiej strony nie moglem tak od razu zapomniec o tym, co zrobil dla nas

monseigneur. Dlugie lata wzglednego szczescia, jakim sie cieszylismy, zawdzieczalismy przeciez wylacznie jemu… Naprawde, nie wiem. Moze zdolalbym sam siebie przekonac, ze jestem mu winien swoje zycie, a wiec pani smierc, ale nie dzieci… A juz na pewno nie to, co mialem potem zrobic.

– To znaczy co? – zapytal St. Jacques.

– Lepiej w to nie wnikac.

Вы читаете Ultimatum Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату