– Wydaje mi sie, ze jednak by mnie pan zabil – powiedziala Marie.
– Powtarzam pani – po prostu nie wiem. Nie wchodzily w gre zadne osobiste sprawy, bo dla mnie byla pani po prostu jednym ze skladnikow kontraktu… Ale teraz moja zona nie zyje, a ja jestem starym czlowiekiem, ktoremu takze nie zostalo juz zbyt wiele czasu. Kto wie, gdybym zobaczyl pani rozpacz i blaganie w oczach dzieci, moze zwrocilbym lufe w swoja strone… A moze nie.
– Moj Boze, pan jest morderca – wyszeptal St. Jacques.
– Nie tylko, monsieur. Nie oczekuje przebaczenia na tym swiecie, a na tamtym to zupelnie inna sprawa. Zawsze mialem do czynienia ze szczegolny mi okolicznosciami, ktore…
– Galijska logika – zauwazyl Brendan Patrick Pierre Prefontaine, byly sedzia z Bostonu, dotykajac nieswiadomie krwawej pregi na szyi. – Bogu dzieki, ze nigdy nie musialem wystepowac przed waszymi les tribunals, bo zwykle nie sposob tam ustalic, ktora ze stron wlasciwie jest winna. – Zarechotal chrapliwie. – Macie panstwo przed soba slusznie skazanego przestepce, ktorego jedyna wina jest to, ze dal sie zlapac, podczas gdy wielu innych tego uniknelo.
– Moze mimo wszystko jestesmy spokrewnieni, Monsieur le Juge.
– Jesli mam byc szczery, to moje zycie znacznie bardziej przypomina losy swietego Tomasza z Akwinu…
– Szantaz – wpadla mu w slowo Marie.
– W oskarzeniu okreslono to jako naduzycie urzedu. Przyjmowanie korzysci majatkowych za wydawanie korzystnych wyrokow i tak dalej… Moj Boze, w Nowym Jorku wszyscy tak robia. Zasada jest prosta: zostaw woznemu w sadzie tyle pieniedzy, zeby starczylo dla wszystkich.
– Nie mowie o Bostonie, tylko o tym, dlaczego pan sie tutaj znalazl. To byl szantaz.
– Chyba zbytnio upraszcza pani sprawe, ale ogolnie rzecz biorac, ma pani racje. Jak juz wspomnialem, czlowiek, ktory zaplacil mi za to, zebym ustalil miejsce pani pobytu, przekazal mi dodatkowo dosc znaczna sume pieniedzy, zebym z nikim wiecej nie dzielil sie ta wiadomoscia. Biorac pod uwage okolicznosci, a takze fakt, ze akurat mialem troche wolnego czasu, uznalem za stosowne przyjrzec sie sprawie nieco dokladniej. Skoro tak niewiele przynioslo mi tak duzo, to ile moglbym dostac, gdybym dowiedzial sie czegos wiecej?
– Pan cos wspominal o galijskiej logice, monsieur? – wtracil sie Francuz.
– To tylko zwykly chwyt retoryczny – odparl byly sedzia, po czym ponownie zwrocil sie do Marie. – Rozmawiajac z moim klientem, polozylem szczegolny, a nawet nieco przesadny nacisk na fakt, ze znajduje sie pani pod ochrona rzadu. Wlasnie ta okolicznosc najbardziej wstrzasnela tym poteznym i wplywowym czlowiekiem.
– Musze wiedziec, kto to jest – powiedziala Marie.
– W takim razie ja takze bede potrzebowal ochrony.
– Otrzyma ja pan.
– A takze czegos wiecej – ciagnal byly sedzia. – Moj klient nie ma pojecia o tym, ze tu jestem, i nie wie, co sie stalo. Gdybym opowiedzial mu, co widzialem, na sama mysl o tym, ze ktos moze skojarzyc jego nazwisko z tymi wydarzeniami, wpadlby w prawdziwa panike. Poza tym, zwazywszy na fakt, ze o malo nie stracilem zycia z rak tej wojowniczej Amazonki, zasluguje chyba na cos jeszcze.
– Czy w takim razie ja takze powinienem zadac jakiejs nagrody za uratowanie panskiego zycia, monsieur?
– Gdybym posiadal cokolwiek cennego – oczywiscie z wyjatkiem zawodowego doswiadczenia, z ktorego moze pan korzystac do woli – chetnie bym sie z panem tym podzielil. Gdybym cos takiego otrzymal w przyszlosci, takze moze pan na to liczyc.
– Merci hien, cousin,
– D'accord, mon ami.
– Nie wyglada pan na ubogiego czlowieka, sedzio – zauwazyl John St. Jacques.
– Bo pozory myla podobnie jak ten tytul, ktorego byl pan laskaw uzyc wobec mojej osoby… Spiesze dodac, iz nie mam zbyt ekstrawaganckich wymagan, jestem bowiem zupelnie sam, nie nawyklem do luksusow i wcale mi za nimi nie teskno.
– Wiec pan takze utracil zone?
– Nie wydaje mi sie, zeby powinno was to obchodzic, ale powiem wam, ze zona zostawila mnie dwadziescia dziewiec lat temu, a moj trzydziestojednoletni syn, obecnie wziety prawnik na Wall Street, uzywa jej nazwiska i twierdzi, ze mnie w ogole nie zna. Nie widzialem go od dnia jego dziesiatych urodzin. Ze wzgledu na jego dobro, ma sie rozumiec.
– Quelle tristesse.
– Quelle swinstwo, kuzynie. Chlopak odziedziczyl rozum po mnie, a nie po tym pustoglowiu, ktore go urodzilo… Ale wracajmy do rzeczy. Moj francuski krewniak ma swoje powody, zeby z wami wspoldzialac, a ja swoje, co najmniej rownie silnie umotywowane, ale musze takze pomyslec o sobie. Moj nowy, wiekowy przyjaciel moze wrocic w kazdej chwili do Paryza i tam dozyc w spokoju swoich dni, podczas gdy mnie pozostaje tylko Boston i szukanie szansy na wykorzystanie kilku mozliwosci, ktore probowalem sobie na taka okolicznosc stworzyc. Z tego wlasnie powodu pragnienie wspomozenia waszych wysilkow musi, niestety, zejsc na drugi plan. Z tym, co wiem, nie
przezylbym w Bostonie nawet pieciu minut.
– Przykro mi, ale nie potrzebujemy panskich uslug, sedzio – powiedzial John St. Jacques, patrzac mezczyznie prosto w oczy.
– Co takiego? – Marie wyprostowala sie gwaltownie. – Alez, Johnny! – Przyda nam sie kazda pomoc!
– Nie w tym wypadku. Wiemy, kto go wynajal.
– Wiemy?
– Wie Conklin, a to wystarczy. Nazwal to przelomem. Powiedzial mi, ze czlowiek, ktory was wysledzil, posluzyl sie jakims sedzia. – St. Jacques wskazal ruchem glowy na siedzacego po drugiej stronie stolu Prefontaine'a. – Nim wlasnie. Rozwalilem lodz warta sto tysiecy dolarow, zeby jak najpredzej tu dotrzec. Conklin wie, kto jest jego klientem.
Prefontaine ponownie spojrzal na starego Francuza.
– Oto czas na quelle tristesse, panie bohaterze. Zostalem na lodzie. Moja wytrwalosc przyniosla mi tylko lekko poderzniete gardlo i przysmazony skalp.
– Niekoniecznie – przerwala mu Marie. – Jest pan prawnikiem, wiec nie musze chyba panu mowic, ze wystepowanie w roli swiadka takze jest pewna forma wspolpracy. Byc moze poprosimy pana o przekazanie relacji z niedawnych wydarzen pewnym ludziom w Waszyngtonie.
– Swiadczenie wiaze sie z zeznawaniem, a to znowu kojarzy sie nieodparcie z sadem. Moze mi pani wierzyc na slowo.
– Nie bedzie zadnego sadu. Nigdy.
– He…? Rozumiem.
– Watpie, sedzio. Za malo pan wie. Jezeli jednak zgodzi sie pan nam pomoc, zostanie pan sowicie wynagrodzony… Powiedzial pan przed chwila, ze choc bardzo pragnie nam pomoc, to przede wszystkim musi sie pan za troszczyc o siebie…
– Moja droga, czy pani jest moze prawnikiem?
– Nie, ekonomistka.
– Matko Boska, to jeszcze gorzej…
– Czy pragnienie udzielenia nam pomocy ma jakis zwiazek z osoba panskiego klienta?
– Owszem. Jego boska postac powinna wreszcie trafic tam, gdzie jej miejsce, czyli do rynsztoka. Pod cienka warstwa obslizglej inteligencji kryje sie dusza najzwyklejszej dziwki. Kiedys wiazalem z nim spore nadzieje, duzo wieksze niz dawalem mu poznac, ale on zmarnotrawil wszystko, chcac jak najszybciej zdobyc swego wlasnego swietego Graala.
– O czym on mowi, Marie?
– O czlowieku, ktory zyskal wielkie wplywy i znaczenie, choc na to nie zasluzyl. Nasz marnotrawny sedzia wzial sie za bary z rozwazaniami na temat moralnosci jednostki.
– I to mowi ekonomistka? – zapytal Prefontaine, dotykajac ponownie swiezej pregi na szyi. – Ekonomistka, ktorej mniej lub bardziej trafne decyzje mogly wywolywac ruchy na gieldzie, w wyniku ktorych ludzie tracili pieniadze, a wielu nawet bankrutowalo?
– Nigdy nie zajmowalam az tak waznego stanowiska, ale zapewniam pana, ze takie refleksje nawiedzaja