pojechali…
– Pieprz policje, Aleks! – krzyknela Marie. – Sciagnij wojsko, komandosow, zaalarmuj te cholerna CIA! Chyba cos nam sie od nich nalezy!
– Jason by na to nie pozwolil. Nie moge wejsc mu w droge.
– No to posluchaj: jutro w poludnie bedzie tutaj sam Szakal!
– Jezus, Maria! Musze go wsadzic w jakis samolot!
– Zrob cos!
– Nic nie rozumiesz, Marie. Stara 'Meduza' odzyla…
– Powiedz mojemu mezowi, ze 'Meduza' to historia, a Szakal to terazniejszosc, i ze przylatuje tu jutro w poludnie!
– David tez tam bedzie, wiesz o tym.
– Tak, wiem… Bo teraz jest Jasonem Bourne'em.
Braciszku, to nie jest trzynascie lat temu, a ty jestes o trzynascie lat starszy. Nie tylko do niczego sie nie przydasz, ale nawet bedziesz nam przeszkadzal, jesli zaraz nie odpoczniesz. Najlepiej pospij sobie. Zgas swiatlo i kimnij sie troche na tej ogromniastej kanapie w salonie. Ja popilnuje telefonow, choc i tak pewno nikt nie bedzie dzwonil o czwartej nad ranem.
Glos Kaktusa ucichl, kiedy Jason wszedl do pograzonego w ciemnosci salonu, czujac, jak powieki osuwaja mu sie na oczy niczym olowiane pokrywy. Opadlszy na kanape, z wysilkiem wciagnal na nia nogi, polozyl je na poduszkach i wpatrzyl sie w sufit. Wypoczynek to takze bron; od niego zaleza losy bitew… Philippe d'Anjou, 'Meduza'. Zamknal oczy i pograzyl sie we snie.
Przerazliwy, ogluszajacy ryk syreny tlukl sie po ogromnym domu niczym dzwiekowe tornado. Bourne skoczyl raptownie na nogi, przez chwile nie wiedzac, gdzie jest… ani kim jest.
– Kaktus! – ryknal, wypadajac do holu. – Kaktus! – wrzasnal ponownie, usilujac przekrzyczec pulsujace wycie syreny. – Gdzie jestes?
Zadnej odpowiedzi. Podbiegl do drzwi gabinetu i chwycil za klamke; byly zamkniete! Cofnawszy sie o krok, uderzyl w nie ramieniem raz, drugi, trzeci, wkladajac w to wszystkie sily. Drzwi wygiely sie, a kiedy Jason kopnal w nie z rozmachem, ustapily. To, co ujrzal we wnetrzu gabinetu, sprawilo, ze stanowiaca wytwor 'Meduzy' maszyna do zabijania, ktora w gruncie rzeczy byl, zamarla na chwile w bezruchu, miotajac z oczu wsciekle blyski. Kaktus siedzial w tym samym fotelu, ktory jeszcze niedawno zajmowal zamordowany general, jego barki i glowa spoczywaly na blacie biurka. Krew utworzyla przy zwlokach duza kaluze… Nie, nie przy zwlokach! Prawa reka poruszyla sie nieznacznie. Kaktus zyl!
Bourne doskoczyl do biurka i delikatnie uniosl glowe starego Murzyna. Przerazliwy dzwiek syreny uniemozliwial jakiekolwiek porozumienie. Kaktus otworzyl oczy, po czym z wysilkiem przesunal reke po powierzchni biurka, uderzajac w nia lekko zagietym palcem.
– O co chodzi? – wrzasnal Jason. Reka sunela dalej, w strone krawedzi, a palec uderzal coraz szybciej. – Nizej? Pod spodem? – Kaktus ledwo dostrzegalnie skinal glowa. – Pod biurkiem! – wykrzyknal Bourne, zaczynajac wreszcie rozumiec. Ukleknal przy biurku i siegnal pod srodkowa szuflade…
Jest! Znalazl przycisk. Ostroznie odsunal fotel nieco w lewo i skoncentrowal uwage na guziku. Ponizej, na kawalku plastikowej tasmy, widnialy dwa slowa: 'Wyl. alarmu'.
Jason nacisnal guzik i w tej samej chwili przerazliwe wycie ucichlo. Nagla cisza zdawala sie rownie ogluszajaca i trudna do zniesienia, jak wczesniej syrena.
– Gdzie dostales? – zapytal Bourne. – Jak dawno temu? Mow szeptem, jak najmniej wysilku, rozumiesz?
– Przesadzasz, braciszku – wyszeptal Kaktus z bolesnym grymasem na twarzy. – Bylem taksiarzem w Waszyngtonie… To nic groznego, chlopcze. Gora, po lewej stronie…
– Zaraz wezwe lekarza… Naszego wspolnego przyjaciela, Iwana… Ale tymczasem mozesz mi powiedziec, co sie stalo, a ja poloze cie na podlodze i rzuce okiem na rane.
Jason ostroznie przeniosl starego mezczyzne z fotela na dywan lezacy przed jednym z wysokich okien. Rozdarl mu koszule; kula przeszla na wylot przez lewe ramie. Szybkimi, gwaltownymi ruchami podarl koszule na pasy i zalozyl prymitywny opatrunek.
– To niewiele, ale na razie musi wystarczyc – oznajmil. – Mow.
– On tam jest, braciszku! – wyszeptal Kaktus, lezac na wznak na dywanie. – Ma olbrzymie magnum z tlumikiem. Kropnal mnie przez okno, a potem stlukl szybe i wlazl tu… On… On…
– Spokojnie! Nic juz nie mow, to niewazne…
– Kiedy musze. Chlopcy tam, na zewnatrz, nie maja zadnego sprzetu. Wytlucze ich jak kaczki. Udawalem trupa, a on sie spieszyl, i to jak… Widzisz? – Jason spojrzal w kierunku wskazanym wzrokiem przez Kaktusa. Na podlodze lezalo kilkanascie ksiazek zrzuconych z jednej z polek regalu. – Po lecial od razu tam i szukal czegos rozpaczliwie, a potem ruszyl do drzwi z ta swoja armata gotowa do strzalu… Pomyslalem sobie, ze idzie do ciebie, bo pewnie widzial przez okno, jak wchodziles do tamtego pokoju, wiec wiercilem kolanem jak glupi, zeby nacisnac ten cholerny guzik i jakos faceta zatrzymac…
– Spokojnie!
– Musze… Nie moglem ruszyc reka, boby to zauwazyl, ale wreszcie udalo mi sie trafic kolanem i ta cholerna syrena o malo nie zdmuchnela mnie z fotela… Skurczybyk nie wytrzymal. Zatrzasnal drzwi, przekrecil klucz i uciekl, ktoredy wszedl, czyli przez okno. – Kaktus odchylil glowe do tylu, nie mogac zapanowac nad potwornym bolem. – On tam jest, braciszku…
– Wystarczy! – przerwal mu Bourne, po czym ostroznie wyciagnal reke i zgasil stojaca na biurku lampke. Jedyne oswietlenie gabinetu stanowil teraz blask saczacy sie z holu przez roztrzaskane drzwi.
– Zadzwonie do Aleksa, zeby wezwal lekarza, a potem…
Nagle gdzies na zewnatrz rozlegl sie przerazliwy krzyk; zarowno Jason, jak i Kaktus slyszeli go juz niejeden raz.
– Jednego zalatwil – wyszeptal Murzyn, zaciskajac mocno powieki. – Ten sukinsyn zalatwil jednego z braci!
– Musze zawiadomic Conklina – stwierdzil stanowczo Bourne, sciagajac telefon z biurka. – Potem wyjde i ja go zalatwie… Cholera, nie ma sygnalu! Przecial linie!
– Niezle sie tutaj orientuje.
– Ja tez. Lez tu jak mysz pod miotla. Wroce, jak tylko…
Przerwal mu kolejny krzyk, tym razem znacznie cichszy, przypominajacy raczej nagla eksplozje zgromadzonego w plucach powietrza.
– Boze, wybacz mi! – wyszeptal bolesnie Kaktus. – Zostal juz tylko jeden…
– Jezeli ktos powinien prosic o wybaczenie, to ja, nie ty! – wykrztusil Jason. – Niech to szlag trafi! Przysiegam ci, Kaktus, nawet przez mysl mi nie przeszlo, ze tu sie beda dzialy takie rzeczy!
– Wierze ci. Znam cie od dawna, braciszku, i wiem, ze nigdy nie zabiegales o to, zeby ktos inny nadstawial za ciebie karku. Najczesciej bywalo dokladnie na odwrot.
– Poloze cie przy biurku – zdecydowal Bourne, ciagnac dywan w miejsce, z ktorego Kaktus mogl latwo siegnac do wylacznika alarmu. – Jezeli zobaczysz, uslyszysz albo nawet poczujesz cos podejrzanego, natychmiast wlaczaj syrene.
– Co chcesz zrobic?
– Wyjsc stad, ale przez inne okno.
Bourne podkradl sie do rozbitych drzwi, wyskoczyl na korytarz i wbiegl do salonu. Znajdowaly sie tam balkonowe drzwi wychodzace na patio; pamietal, ze widzial z podjazdu biale ogrodowe meble na trawniku przy poludniowym skrzydle domu. Nacisnawszy klamke, wyslizgnal sie na zewnatrz, po czym wyciagnal zza paska pistolet, przymknal za soba drzwi i schylony nisko nad ziemia popedzil w kierunku krzewow rosnacych na skraju wypielegnowanego trawnika. Musial poruszac sie najszybciej, jak potrafil, gdyz w gre wchodzilo nie tylko zycie jeszcze jednego niewinnego czlowieka, ale takze szansa na pojmanie mordercy, dzieki ktoremu mogl zdobyc informacje o dzialalnosci nowej 'Meduzy', a tym samym przynete dla Szakala. Musi wymyslic jakas pulapke… Flary! Czesc ekwipunku, jaki przywiozl ze soba do Manassas! Znajdowaly sie w lewej tylnej kieszeni spodni, kazda dlugosci pietnastu centymetrow i swiecaca wystarczajaco jasno, zeby jej blask byl widoczny z odleglosci kilku kilometrow. Zapalone jednoczesnie i umieszczone z dala od siebie mogly oswietlic posiadlosc Swayne'a niczym dwa silne reflektory: jedna na poludniowym luku podjazdu, druga przy psiarni. Byc moze ich blask obudzi psy, wprawiajac je najpierw w zdumienie, a potem we wscieklosc. Szybko!