– Masz na mysli tego palanta w galowym mundurze, ktory zjawil sie w towarzystwie plutonu czarnych zolnierzy? – przerwal mu czlowiek, ktory znal Davida ze wspolnych wypraw wedkarskich.
– Pelni rowniez funkcje dowodcy garnizonu. Jest generalem…
– Ale przeciez widzielismy, jak odjezdza! – zaprotestowal wedkarz. – Wszyscy widzielismy przez okno w jadalni! Byli z nim ten stary Francuz i pielegniarka…
– Widzieliscie kogos innego. W ciemnych okularach.
– Webb…?
– Czy panowie pozwola? – Zastepca gubernatora podniosl sie z fotela. Mial na sobie zle dopasowana do jego sylwetki marynarke, w ktora byl ubrany
Bourne podczas podrozy z lotniska Blackburne na Wyspe Spokoju. – Jestescie mile widzianymi goscmi na naszej wyspie, ale w chwilach najwyzszego zagrozenia musicie podporzadkowac sie naszym decyzjom. Jesli tego nie uczynicie, bedziemy musieli zatrzymac was na jakis czas w odosobnieniu…
– Daj spokoj, Henry. To przyjaciele.
– Przyjaciele nie nazywaja generalow palantami.
– Sam by pan ich tak nazywal, gdyby odebrano panu stopien porucznika – wtracil wierzacy Kanadyjczyk. – Moj przyjaciel nie mial niczego zlego na mysli. Kiedy armia kanadyjska zglosila zapotrzebowanie na inzynierow z jego firmy, on juz od dawna ganial po polu z karabinem w reku. Byl w Ko-
rei, ale nie radzil sobie najlepiej.
– Przejdzmy lepiej do rzeczy – zaproponowal wspoltowarzysz wedkarskich wypraw Webba. – A wiec rozmawialismy z Dave'em, tak?
– Tak jest. To wszystko, co moge wam teraz powiedziec.
– Wystarczy, Johnny. Wyglada na to, ze Dave ma klopoty. Mozemy mu jakos pomoc?
– Owszem, uczestniczac w tym, co zaplanowalismy dla gosci pensjonatu. Przyniesiono wam programy ponad godzine temu. Nic innego nie wchodzi w rachube.
– Lepiej wszystko dokladnie wyjasnij – poradzil mu religijny przyjaciel Webba. – Nigdy nie czytam tych swistkow.
– Kierownictwo pensjonatu urzadza specjalne przyjecie, wszystko na koszt firmy, podczas ktorego meteorolog z wysp Leeward opowie o tym, co zdarzylo sie ostatniej nocy.
– O sztormie? – zapytal wedkarz, zdegradowany porucznik, a obecnie wlasciciel jednej z najwiekszych firm w Kanadzie, – Sztorm to sztorm, o czym tu opowiadac?
– Na przyklad o tym, skad sie biora takie zjawiska pogodowe, dlaczego tak szybko mijaja i jak sie nalezy podczas nich zachowywac.
– Mowiac wprost: chodzi ci o to, zeby wszyscy byli zgromadzeni w jednym miejscu?
– Dokladnie.
– Czy to pomoze Davidowi?
– Owszem, pomoze.
– W takim razie wszyscy tam beda, gwarantuje ci to.
– Bardzo sie ciesze, ale skad ta pewnosc?
– Rozpowszechnie jeszcze jedna ulotke, informujaca o tym, ze Angus MacPherson McLeod, przewodniczacy Kanadyjskiego Stowarzyszenia Inzynierow, wyznaczyl nagrode w wysokosci dziesieciu tysiecy dolarow dla osoby, ktora zada najbardziej inteligentne pytanie. Co ty na to, Johnny? Bogaci uwielbiaja tanim kosztem bogacic sie jeszcze bardziej, to nasza najgorsza slabosc.
– Wierze ci na slowo – mruknal St. Jacques.
– Chodzmy – powiedzial McLeod do swego religijnego przyjaciela z Toronto. – Pokazemy sie ze lzami w oczach i opowiemy ludziom, cosmy widzieli i slyszeli, a potem, za jakas godzinke, zaczniemy szeptac o darmowym bankiecie i dziesieciu tysiacach dolarow. Jezeli swieci slonce, ludzie potrafia sie skoncentrowac na jednym temacie przez jakies dwie i pol minuty, a pod czas zlej pogody przez nie wiecej niz cztery – mozesz mi wierzyc, przeprowadzilem specjalne badania… Dzis wieczorem spodziewaj sie kompletu gosci, Johnny. – McLeod odwrocil sie i ruszyl do drzwi.
– Zaczekaj, Scotty! – zawolal czlowiek glebokiej wiary, ruszajac zanim. – Cos ty taki w goracej wodzie kapany? Dwie minuty, cztery minuty, specjalne badanie… Nie wierze w ani jedno slowo!
– Doprawdy? – Angus zatrzymal sie z reka na klamce. – Ale chyba wierzysz w dziesiec tysiecy dolarow, prawda?
– Oczywiscie!
– To takze wynika z moich badan… I wlasnie dlatego jestem wlascicielem firmy. Dobra, a teraz musze wycisnac z oczu kilka lez. To takze jedna z umiejetnosci, dzieki ktorym jestem tym, kim jestem.
Bourne i stary Francuz siedzieli na dwoch stolkach przy oknie na poddaszu glownego budynku pensjonatu. Z miejsca, ktore zajmowali, roztaczal sie znakomity widok na sciezke, ktora laczyla wille stojace wzdluz wysokiego brzegu, po obu stronach kamiennych schodow prowadzacych na plaze i nabrzeze. Obaj mezczyzni przypatrywali sie przez silne lornetki poruszajacym sie w dole ludziom. Na parapecie, tuz przed Jasonem, lezal radiotelefon pracujacy na zarezerwowanej wylacznie dla pensjonatu czestotliwosci.
– Jest blisko – odezwal sie polglosem Francuz.
– Co takiego? – Bourne oderwal lornetke od oczu i odwrocil sie raptownie w strone swego towarzysza. – Gdzie? Z ktorej strony?
– Nie mozemy go zobaczyc, monsieur, ale jestem pewien, ze jest gdzies blisko.
– Co pan przez to rozumie?
– Czuje to. Jak zwierze, ktore wyczuwa nadejscie burzy. To cos jest gleboko w srodku i nazywa sie strach.
– Nie bardzo rozumiem.
– Ale ja tak. Nie dziwie sie panu. Ten, ktory odwazyl sie rzucic wyzwanie Szakalowi, czlowiek o wielu twarzach, kameleon, zabojca znany jako Jason Bourne, nie moze wiedziec, co to strach. Tak nam w kazdym razie mowiono.
Jason usmiechnal sie z gorycza.
– To klamstwo – powiedzial przyciszonym glosem. – Ten czlowiek musi na co dzien obcowac ze strachem, o jakim chyba nikt inny nie ma pojecia.
– Trudno mi w to uwierzyc, monsieur…
– Musi pan. To ja jestem tym czlowiekiem.
– Czy jest pan tego pewien, panie Webb? A moze przybiera pan swoje drugie wcielenie wlasnie po to, zeby uwolnic sie od tego strachu?
David Webb wpatrywal sie przez chwile w milczeniu w twarz starego czlowieka.
– A czy mam jakis wybor? – zapytal wreszcie.
– Moglby pan zniknac na jakis czas wraz z rodzina i zyc gdzies spokojnie, w pelni bezpieczny… Panski rzad z pewnoscia by sie o to zatroszczyl.
– Znalazlby nas… Znalazlby mnie, gdziekolwiek bym sie ukryl.
– Jak dlugo jeszcze by to panu grozilo? Rok? Poltora? Na pewno mniej niz dwa lata. On jest chory. Wie o tym caly Paryz, w kazdym razie moj Paryz. Biorac pod uwage kolosalny wysilek, jaki wlozyl w zorganizowanie tej pulapki na pana, wydaje mi sie, ze to jego ostatnia proba. Prosze stad wyjechac, monsieur. Prosze poleciec do zony na Basse- Terre, a potem gdzies dalej, tysiace mil stad. Niech Szakal wroci z pustymi rekami do Paryza i zdechnie, szarpany wsciekloscia. Czy to nie wystarczy?
– Nie! Natychmiast znowu ruszylby za mna! Wszystko musi sie rozstrzygnac tutaj, teraz!
– Ja i tak juz wkrotce znajde sie tam, gdzie teraz jest moja zona, wiec moge sobie pozwolic na to, zeby nie zgadzac sie nawet z ludzmi takimi jak pan, monsieur le Cameleon, ktorym dawniej bez zastanowienia przyznalbym racje. Wydaje mi sie, ze moze pan uciec i ze pan doskonale o tym wie, ale po prostu nie chce tego zrobic. Powstrzymuje pana cos, co tkwi w panskim wnetrzu. Nie chce pan dopuscic do siebie mysli o takim rozwiazaniu, choc nie
przyniosloby ono panu zadnej ujmy. Nie powstrzymuje pana nawet swiadomosc tego, ze panska rodzina jest teraz bezpieczna, ale moze zginac wielu niewinnych ludzi. Pan po prostu musi udowodnic swoja wyzszosc…
– Chyba wystarczy tego psychoanalitycznego belkotu – przerwal mu Bourne, unoszac do oczu lornetke i uwaznym spojrzeniem lustrujac teren.