– A wiec o to chodzi, prawda? – zapytal Francuz, nie spuszczajac wzroku z jego twarzy. – Zbyt dobrze pana wyszkolili, zbyt gleboko zaszczepili osobowosc czlowieka, ktorym mial pan sie stac. To rozgrywka Jasona Bourne'a z Szakalem, w ktorej za wszelka cene musi wygrac Bourne… Dwa starzejace sie lwy przepelnione nienawiscia sfabrykowana przez strategow nie majacych najmniejszego pojecia o konsekwencjach, jakie to za soba pociagnie. Ilu ludzi zginelo tylko dlatego, ze znalezli sie na skrzyzowaniu waszych drog? Ile niewinnych kobiet i mezczyzn…
– Stul pysk! – ryknal Jason, zaciskajac rozpaczliwie oczy, by nie dopuscic do siebie chaotycznych obrazow z Paryza, Hongkongu, Makau, a takze tych najswiezszych, z Manassas. Tyle krwi!
Nagle drzwi otworzyly sie i na poddasze wpadl zadyszany sedzia Brendan Prefontaine.
– Jest juz tutaj! – wysapal. – Jeden z patroli St. Jacques'a, trzech ludzi, przestal odpowiadac na wezwania… St. Jacques wyslal czlowieka, zeby sprawdzil, co sie stalo. Wlasnie wrocil… Wszyscy nie zyja. Kazdy dostal kule w gardlo.
– Szakal! – wykrzyknal Francuz. – To jego wizytowka. Zaanonsowal swoje przybycie!
Rozdzial 16
Ognista kula popoludniowego slonca wisiala nieruchomo na niebie. Wydawalo sie, ze jedynym celem jej istnienia jest spalenie na popiol wszystkiego, co znalazlo sie w zasiegu promieniujacego z niej zaru. Rezultaty specjalnych badan przeprowadzonych przez kanadyjskiego przemyslowca Angusa McLeoda potwierdzily sie w calej pelni. Choc kilka przestraszonych par odlecialo wezwanymi specjalnie dla nich hydroplanami, to okres, przez jaki uwaga pozostalych byla skoncentrowana na jednym temacie, choc' z pewnoscia przekraczajacy zarowno dwie i pol, jak i cztery minuty, w zadnym razie nie byl dluzszy niz kilka godzin. Podczas szalejacego sztormu samotny, stary czlowiek dokonal aktu okrutnej zemsty; on sam natychmiast uciekl z wyspy, gdy zas z nabrzeza zniknely budzace dreszcz grozy trumny, z plazy wrak rozbitej lodzi, a radio nadalo uspokajajacy komunikat lokalnych wladz, natychmiast wszystko powrocilo do normy – moze nie calkiem, ze wzgledu na pograzonego w rozpaczy mezczyzne, ten jednak nie pokazywal sie gosciom pensjonatu i podobno wkrotce mial stad wyjechac. Wszystkie te okropnosci, rozdete do nieprawdopodobnych rozmiarow przez nadzwyczaj przesadnych tubylcow, mialy jedna wspolna ceche: dotyczyly kogos innego. Poza tym, przeciez zycie musi toczyc sie dalej. W pensjonacie pozostalo siedem par.
'Boze, przeciez placimy szescset dolarow dziennie…'
'Nikomu przeciez nie chodzilo o nas…'
'Do cholery, czlowieku, za tydzien wracamy do roboty, wiec trzeba korzystac, ile…'
'Nie obawiaj sie, Shirley, obiecali mi, ze nie ujawnia nazwisk gosci…'
W palacych promieniach popoludniowego slonca zycie na jednej z najmniejszych wysepek wchodzacych w sklad archipelagu wrocilo szybko do normy, a wspomnienia o smierci bladly wraz z kazda nastepna szklaneczka whisky lub rumu. W powietrzu wisialo jeszcze ledwo uchwytne napiecie, ale blekitnozielone fale glaskaly jak dawniej piaszczysta plaze, zachecajac do wejscia do wody i poddania sie ich chlodnemu, plynnemu rytmowi. Nazwa wyspy odzyskiwala stopniowo swoja wiarygodnosc.
– Tam! – wykrzyknal bohater Francji.
– Gdzie?
– Czterej ksieza. Ida sciezka.
– Saczami.
– To nie ma znaczenia.
– Kiedy widzialem go w Paryzu przy Neuilly- sur- Seine, byl przebrany za ksiedza.
Fontaine opuscil lornetke i spojrzal na Jasona.
– Kosciol Najswietszego Sakramentu? – zapytal spokojnie.
– Nie pamietam… Ktory z nich to on?
– Widzial go pan w sutannie?
– Tak, a ten sukinsyn widzial mnie! Wiedzial, ze go rozpoznalem! Ktory to?
– Nie ma go tutaj, monsieur – powiedzial Jean Pierre, unoszac ponownie lornetke do oczu. – To tylko jeszcze jedna wizytowka. Carlos stara sie wszystko przewidziec, jest mistrzem geometrii. Dla niego nie istnieja linie proste, tylko rozne plaszczyzny przecinajace sie w wielu miejscach, skomplikowane bryly.
– Mowi pan jak Azjata.
– Czyli rozumie pan, o co mi chodzi. Przyszlo mu na mysl, ze moze pana nie byc w tej willi, wiec chce pana poinformowac, ze wie o tym.
– Neuilly- sur- Seine…
– Niezupelnie. Teraz tylko podejrzewa, wtedy mial calkowita pewnosc.
– Jak powinienem to rozegrac?
– A co mysli o tym kameleon?
– Najprosciej byloby po prostu nic nie robic – odparl Bourne, patrzac caly czas przez okno. – Nie wzbudziloby to jego podejrzen, bo ma zbyt malo informacji. Pomyslalby sobie: 'Moglbym go rozwalic jedna rakieta, wiec na pewno schowal sie gdzies indziej'.
– Chyba ma pan racje.
Jason siegnal po lezacy na parapecie radiotelefon, zblizyl go do ust i nacisnal guzik.
– Johnny?
– Slucham.
– Widzisz tych czterech czarnych ksiezy na sciezce?
– Tak.
– Wyslij straznika, zeby sprowadzil ich do glownego holu. Niech im powie, ze chce sie z nimi zobaczyc wlasciciel pensjonatu.
– Ale przeciez oni wcale nie ida do willi, tylko chca sie pomodlic za zmarlych! Dzwonil do mnie w tej sprawie wikary z miasteczka, a ja sie zgodzilem. Sa w porzadku, Davidzie.
– Rob, co ci mowie! – warknal Bourne i zdjal palec z przycisku, po czym odwrocil sie od okna, obrzucajac szybkim spojrzeniem zgromadzone na poddaszu przedmioty. Podnioslszy sie ze stolka, podszedl do stojacej pod sciana toaletki, wyjal zza paska pistolet i stlukl nim lustro, a nastepnie przyniosl Fontaine'owi spory kawalek szkla.
– Piec minut po moim wyjsciu prosze blysnac tym kilka razy w oknie.
– Bede musial je otworzyc, monsieur.
– Slusznie. – Na ustach Jasona pojawilo sie na ulamek sekundy cos w rodzaju lekkiego usmiechu. – Wydawalo mi sie, ze nie musze panu tego mowic.
– A co pan bedzie robil?
– To, co on teraz: zamienie sie w wedrujacego po wyspie turyste. – Bourne ponownie siegnal po radiotelefon. – Potrzebuje ze sklepu w holu trzech roznych marynarek, pary sandalow, dwoch albo trzech duzych slomkowych kapeluszy i szarych lub brazowych szortow. Potem poslij kogos do miasteczka po zwoj zylki o wytrzymalosci piecdziesieciu kilogramow, dlugi noz i dwie flary. Spotkamy sie tutaj, na schodach. Tylko szybko!
– Widze, ze nie potrzebuje pan moich rad – powiedzial Fontaine. – Monsieur le Cameleon idzie do pracy.
– Tak samo jak on – odparl Bourne, odkladajac radiotelefon na parapet.
– Jezeli ktorys z was zginie, albo obaj, zgina takze niewinni ludzie…
– Na pewno nie z mojej winy.
– A czy to ma jakies znaczenie dla ofiar i ich rodzin?
– Nie ja ustalalem okolicznosci.
– Ale pan moze je zmienic.
– On rowniez.
– On nie ma sumienia…
– Jesli mam byc szczery, to w tej dziedzinie nie jest pan dla mnie zbyt wielkim autorytetem.
– Przyjmuje ten zarzut, ale ostatnio stracilem cos bardzo dla mnie cennego. Moze wlasnie dlatego dostrzeglem sumienie w panu albo przynajmniej w pana czesci.