– Gdzie teraz jest Panov? – zapytal Casset.

– W hotelu Brookshire w Baltimore, pod nazwiskiem Morris. Phillip Morris. Odwolal na dzisiaj wszystkie wizyty, bo ma grype.

– W takim razie trzeba brac sie do roboty – stwierdzil dyrektor CIA, otwierajac lezacy przed nim duzy notatnik w zoltych okladkach. – Przy okazji, Aleks: zaden czlowiek z pierwszej linii nie przejmuje sie stopniami ani stanowiskami i nie bedzie ufal nikomu, kto nie potrafi przekonujaco zwracac sie do niego po imieniu. Jak dobrze wiesz, nazywam sie Holland, a na imie mam Peter. Od tej chwili ty jestes Aleks, a ja Peter, rozumiesz?

– Rozumiem… Peter. W SEALs musial byc z ciebie niezly sukinsyn.

– Dopoki jestem tu, gdzie jestem – mam na mysli miejsce, nie stanowisko – mozemy przyjac, ze bylem po prostu kompetentny.

– Pierwsza linia – mruknal z satysfakcja Conklin.

– Skoro jednak zrezygnowalismy z dyplomatycznych konwenansow, moge ci w zaufaniu powiedziec, ze istotnie bylem cholernym sukinsynem. Oczekuje dzialania profesjonalnego, a nie emocjonalnego, czy to jasne?

– Ja zawsze jestem profesjonalista, Peter. Emocjonalne zaangazowanie w zadanie nie jest niczym szkodliwym, ale realizacja wymaga zimnej krwi i zachowania dystansu. Nigdy nie bylem w SEALs, ty cholerny sukinsynu, lecz ja rowniez jestem tu, gdzie jestem, choc stary i kulawy, a to oznacza, ze takze jestem kompetentny.

Na twarzy Hollanda pojawil sie niemal mlodzienczy usmiech, nie pasujacy zupelnie do przyproszonych siwizna skroni. Byl to usmiech zawodowca zadowolonego z tego, ze nie musi juz zaprzatac sobie glowy problemami dowodcy i moze znalezc sie z powrotem w swiecie, w ktorym czuje sie najlepiej.

– Wyglada na to, ze uda nam sie jakos dogadac – powiedzial, a potem, jakby chcac sie pozbyc ostatniej oznaki dyrektorskiego prestizu, polozyl na stole fajke, wyciagnal z kieszeni pudelko papierosow, wsadzil jednego do ust i zapaliwszy go, zaczal pisac w notatniku. – Do diabla z FBI – oswiadczyl. – Bedziemy korzystac wylacznie z naszych ludzi, ale najpierw sprawdzimy kazdego z nich pod mikroskopem.

Charles Casset, szczuply, nadzwyczaj inteligentny kandydat do objecia w przyszlosci funkcji dyrektora CIA, usiadl glebiej na krzesle i westchnal.

– Dlaczego mam niemile przeczucie, ze ani na chwile nie bede mogl was spuscic z oka?

– Dlatego ze w glebi duszy jestes analitykiem, Charlie – odpowiedzial Holland.

Zadaniem kontrolowanej obserwacji jest zdemaskowanie tych, ktorzy sledza poddany jej obiekt, i ewentualne ich przechwycenie, w zaleznosci od strategii postepowania. W tym wypadku chodzilo o schwytanie w pulapke agentow Szakala, ktorzy zwabili Conklina i Panova do wesolego miasteczka w Baltimore. W wyniku trwajacej cala noc i niemal caly nastepny dzien pracy udalo sie skompletowac grupe operacyjna zlozona z osmiu agentow, ustalic dokladnie trasy, ktorymi w ciagu nastepnych dwudziestu czterech godzin mieli sie poruszac Conklin i Panov (zabezpieczane przez zmieniajacych sie czesto, uzbrojonych profesjonalistow), a wreszcie obmyslic mozliwie najdogodniejsze miejsce i termin spotkania: wczesnym switem w Smithsonian Institution. Wlasnie wtedy Dionaea muscipula [1] miala zatrzasnac swoj kielich.

Conklin przystanal w niewielkim, slabo oswietlonym holu na parterze domu, w ktorym mieszkal, i mruzac z wysilku oczy, spojrzal na zegarek: dokladnie 2.35 w nocy. Pchnawszy ciezkie drzwi, wyszedl, utykajac, na wymarla ulice. Zgodnie z planem skierowal sie w lewo, utrzymujac ustalone tempo marszu; mial dotrzec do rogu ulicy nie pozniej i nie wczesniej niz o 2.38. Nagle drgnal nerwowo, w zacienionej bramie po prawej stronie dostrzegl bowiem sylwetke jakiegos czlowieka. Zmuszajac sie do zachowania spokoju, siegnal do rekojesci ukrytej pod pola marynarki automatycznej beretty. W opracowanym z najwieksza dokladnoscia planie nie bylo miejsca dla kryjacego sie w bramie czlowieka! W chwile potem jednak odprezyl sie, doznajac jednoczesnie uczucia ulgi i czegos w rodzaju wyrzutow sumienia; stojaca w cieniu postac okazala sie odzianym w mocno sfatygowane ubranie starym mezczyzna, jednym z bezdomnych, ktorych tak wielu zylo w tym obfitujacym we wszelakie dobra kraju. Dotarlszy do rogu, Aleks uslyszal ciche, pojedyncze pstrykniecie palcami; przeszedl na druga strone alei i ruszyl przed siebie chodnikiem, mijajac wylot waskiej, bocznej uliczki. Wylot uliczki… Kolejna sylwetka, jeszcze jeden stary czlowiek w zniszczonym ubraniu, drepczacy chwiejnie na granicy cienia. Odrzucona przez spoleczenstwo jednostka, strzegaca swojej betonowej jaskini. W kazdej innej sytuacji Conklin podszedlby do nieszczesnika i dal mu kilka dolarow, ale nie teraz. Czekala go dluga droga, ktora musial przebyc w okreslonym niemal co do minuty czasie.

Zblizajac sie do skrzyzowania, Morris Panov wciaz jeszcze nie mogl dojsc do siebie po niezwyklej rozmowie telefonicznej, jaka odbyl dziesiec minut temu. Usilowal przypomniec sobie szczegoly tajemniczego planu, jaki mu przekazano, i bal sie spojrzec na zegarek, by sprawdzic, czy trzyma sie ustalonego harmonogramu, powiedziano mu bowiem wyraznie, zeby tego nie robil… Dlaczego oni nie ubywaja zwyklych okreslen, takich jak 'okolo tej i tej godziny' albo 'w przyblizeniu o…', tylko bez przerwy mowia o jakims 'przedziale czasowym, jakby lada chwila mialo dojsc do inwazji obcych wojsk na Waszyngton? Mimo to szedl nadal rownym krokiem, przecinajac ulice, przez ktore kazano mu przejsc, i majac nadzieje, ze jakis niewidzialny zegar utrzymuje go w granicach tych cholernych 'przedzialow czasowych' ustalonych na trawniku w miejscowosci Vienna w stanie Wirginia, gdzie kazano mu chodzic w te i z powrotem miedzy dwoma wetknietymi w ziemie kolkami. Wirginia.,. Dla Davida Webba zrobilby doslownie wszystko, ale to przeciez jest czyste szalenstwo! Nie, oczywiscie, ze nie. Gdyby tak bylo, nie zwrociliby sie do niego.

Go to? Ukryta w cieniu twarz, zwrocona w jego strone tak samo jak te dwie przedtem! Przycupniety na krawezniku stary mezczyzna, spogladajacy na niego blyszczacymi od alkoholu oczami. Tamci takze byli starzy, nawet bardzo starzy, poruszajacy sie z najwyzszym trudem, i wszyscy wpatrywali sie w niego! Boze, powinien chyba powsciagnac wodze wyobrazni. Przeciez miasta roily sie od starych, calkowicie nieszkodliwych ludzi, ktorzy znalezli sie na ulicy z powodu choroby lub ubostwa. Jeszcze jeden! Miedzy zamknietymi stalowymi kratami wejsciami do dwoch sklepow. Ten rowniez go obserwowal. Przestan! Masz juz przywidzenia! Czy jednak na pewno? Oczywiscie, ze tak. Idz tak jak do tej pory, tylko tego od ciebie oczekuja. Dobry Boze, nawet tam, po drugiej stronie ulicy… Idz!

Rozlegly, oswietlony blaskiem ksiezyca teren wokol Smithsonian Institution sprawial, ze dwie sylwetki, ktore spotkaly sie na skrzyzowaniu sciezek, a nastepnie skierowaly sie ku pobliskiej lawce, wydawaly sie karykaturalnie male. Conklin usiadl powoli, opierajac sie na lasce, podczas gdy Mo Panov rozgladal sie nerwowo dookola, jakby w oczekiwaniu na cos zupelnie niespodziewanego. Byla 3.28 nad ranem, a jedynymi odglosami, jakie docieraly do ich uszu, bylo przytlumione cykanie swierszczy i delikatny szelest poruszanych powiewami letniego wiatru galezi. Po chwili Panov usiadl ostroznie obok Aleksa.

– Widziales cos po drodze? – zapytal Conklin.

– Nie jestem pewien – odparl psychiatra. – Czuje sie tak samo zagubiony jak w Hongkongu, ale tam przynajmniej wiedzielismy, dokad idziemy i z kim mamy sie spotkac. Wy wszyscy naprawde macie swira.

Aleks usmiechnal sie lekko.

– Sam sobie zaprzeczasz, Mo. Powiedziales mi przeciez, ze jestem juz zdrowy.

– Naprawde? Ach, tamto to byla zaledwie natretna depresja maniakalna graniczaca z przedwczesnym otepieniem, a to jest prawdziwy obled! Spojrz na zegarek, dochodzi wpol do czwartej rano. Normalni ludzie spia o tej porze w lozkach.

Aleks spojrzal na twarz Panova, oswietlona przycmionym blaskiem odleglej latarni.

– Powiedziales, ze nie jestes pewien. Co to znaczy?

– Az wstyd mi o tym mowic. Zbyt czesto powtarzalem pacjentom, ze wymyslaja sobie rozne rzeczy po to, by uzasadnic swoj irracjonalny lek.

– O czym ty gadasz, do diabla?

– Chodzi o swoiste przeniesienie…

– Daj spokoj, Mo! – przerwal mu Conklin. – Co cie zaniepokoilo? Co zobaczyles?

– Ludzi… Przygarbionych, poruszajacych sie powoli, z trudem… Nie tak jak ty, Aleks, ze wzgledu na jakas ulomnosc, ale z racji wieku. Starych, zniszczonych zyciem ludzi, kryjacych sie w bocznych uliczkach i snujacych sie wzdluz murow. Spotkalem ich czterech lub pieciu. Raz czy dwa niewiele brakowalo, zebym wezwal wasza obstawe, ale w ostatniej chwili opanowalem sie i powiedzialem sobie: czlowieku, jestes przewrazliwiony, bierzesz bezdomnych

nieszczesnikow za kogos, kim nie sa, i widzisz rzeczy, ktorych nie ma.

– Nieprawda! – szepnal z naciskiem Conklin. – To, co widziales, istnialo naprawde, bo ja widzialem to samo!

Вы читаете Ultimatum Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×