calkowicie niezrozumialych modlow miejscowego kaplana, bez watpienia przywyklego trzymac przy takiej okazji w zebach szyje martwego kurczecia. 'Jean Pierre Fontaine' i jego zona zaznali wreszcie ukojenia.
Brendan Prefontaine, balansujacy na krawedzi alkoholizmu adwokacina z Harvard Square, znalazl cel zycia. Zdumiewajace bylo juz chocby to, ze cel ow nie mial nic wspolnego z podtrzymywaniem zachodzacych w jego ciele przemian chemicznych. Randolph Gates, lord Randolph of Gates, Dandy Randy sluzacy swoja wiedza najbogatszym, okazal sie w rzeczywistosci kompletna szmata, czlowiekiem niosacym tchnienie smierci. W coraz jasniejszym umysle Prefontaine'a zaczely sie formowac zarysy planu, ktorego realizacji byl swiadkiem. Na jasnosc jego umyslu wplynal przede wszystkim fakt, ze niespodziewanie dla samego siebie postanowil zrezygnowac z czterech malych wodek, ktore do niedawna wypijal codziennie zaraz po przebudzeniu. Gates dostarczyl niedoszlym mordercom Webba wszystkich niezbednych informacji. Dlaczego? Odpowiedz na to pytanie nie miala zadnego znaczenia, w przeciwienstwie do samego faktu. To nie bylo nic innego jak wspoludzial w morderstwie, wielokrotnym morderstwie. Tym samym jadra Randy'ego znalazly sie w imadle, a on w miare zaciskania szczek narzedzia wyjawi – musi wyjawic! – wszystkie informacje, jakie moga sie przydac Webbowi i tej wspanialej, rudowlosej kobiecie, ktora Prefontaine powinien byl spotkac piecdziesiat lat temu.
Odlatywal do Bostonu z samego rana, ale przed pozegnaniem zapytal Johna St. Jacques, czy bedzie mogl kiedys przyjechac do pensjonatu, nie rezerwujac wczesniej miejsca.
– Panie sedzio, moj dom jest panskim domem – brzmiala odpowiedz.
– Kto wie, moze nawet kiedys na to zasluze…
Albert Armbruster, przewodniczacy Federalnej Komisji Handlu, wysiadl z limuzyny przed stromymi schodkami prowadzacymi do drzwi jego domu w dzielnicy Georgetown.
– Prosze skontaktowac sie rano z biurem – powiedzial do kierowcy. -
Jak wiesz, nie czuje sie najlepiej.
– Tak jest, sir. – Kierowca zatrzasnal drzwiczki. – Czy trzeba panu pomoc, sir?
– Nie, do diabla. Zabieraj sie stad!
– Tak jest, sir.
Szofer zajal miejsce za kierownica i ruszyl z ogluszajacym rykiem silnika.
Armbruster ruszyl w gore po schodkach, krzywiac sie z powodu bolu w zoladku i klatce piersiowej; w pewnej chwili zaklal pod nosem, za przeszklonymi drzwiami dostrzegl bowiem sylwetke zony.
– Cholerna jedza… – mruknal z wsciekloscia i siegnal do klamki, przygotowujac sie do spotkania ze swoim najwiekszym wrogiem.
W ogrodzie okalajacym sasiednia posesje rozleglo sie przytlumione pykniecie. Armbruster wyrzucil raptownie w gore obie rece; dlonie macaly rozpaczliwie w powietrzu, jakby usilujac okreslic przyczyne chaosu, ktory nagle zapanowal w ciele. Bylo juz jednak za pozno. Przewodniczacy Federalnej Komisji Handlu zachwial sie i runal do tylu z kamiennych schodow, a po chwili jego potezne cialo znieruchomialo na chodniku w groteskowej pozie.
Bourne wciagnal drelichowe spodnie, wlozyl ciemna koszule z krotkim rekawem i bawelniana, sportowa marynarke, poupychal po kieszeniach pieniadze, bron i dokumenty – zarowno te prawdziwe, jak i falszywe – po czym wyszedl z hotelu. Jeszcze wczesniej jednak wepchnal pod koldre odpowiednio ulozone poduszki i powiesil ubranie w widocznym miejscu na krzesle. Minawszy spokojnym krokiem recepcjoniste, wyszedl na ulice, a tam popedzil do najblizszej budki, wrzucil monete i zadzwonil do Bernardine'a.
– Tu Simon – powiedzial.
– Mialem nadzieje, ze to pan – odparl Francuz. – Przed chwila rozmawialem z Aleksem, ale zakazalem mu mowic, gdzie pan jest. Nie mozna wygadac czegos, o czym sie nie wie. Mimo to, gdybym byl na pana miejscu, zmienilbym lokal, przynajmniej na jedna noc. Ktos mogl pana zauwazyc na lotnisku.
– A co z panem?
– Postanowilem przyjac role canarda.
– Kaczki?
– Tak, w dodatku siedzacej. Deuxieme caly czas obserwuje moje mieszkanie. Niewykluczone, ze bede mial gosci. Byloby to nawet pozadane, n 'est ce pas?
– Chyba nie powiedzial im pan o…
– O panu? – wpadl mu w slowo Bernardine. – Jakze moglbym, monsieur, skoro nic o panu nie wiem? Moi pracodawcy sa przekonani, ze otrzymalem telefon z pogrozkami od dawnego przeciwnika, o ktorym wiadomo, ze jest psychopata. W rzeczywistosci usunalem go juz wiele lat temu, ale nie uznalem za stosowne nikogo o tym poinformowac.
– Jest pan pewien, ze moze mi pan opowiadac o tym przez telefon?
– Chyba juz wspomnialem, ze to jedyny w swoim rodzaju aparat?
– Owszem.
– Nie mozna zalozyc podsluchu, a mimo to dziala… Potrzebuje pan odpoczynku, monsieur. Bez tego nie bedzie z pana zadnego pozytku. Prosze sobie poszukac jakiegos lozka. Niestety, jesli o to chodzi, nie moge panu pomoc.
– Odpoczynek rowniez jest bronia – powiedzial Jason. Prawda zawarta w tym stwierdzeniu wielokrotnie uratowala mu zycie w swiecie, ktorego nienawidzil.
– Prosze?
– Nie, juz nic. Przespie sie i zadzwonie do pana jutro rano.
– A wiec do jutra. Bonne chance, mon ami. Dla nas obu.
Bourne wynajal pokoj w tanim hoteliku przy rue Gay Lussac. Wpisawszy do ksiazki jakies zmyslone nazwisko, ktore natychmiast zapomnial, wspial sie po schodach do pokoju, rozebral i padl jak dlugi na lozko. Odpoczynek rowniez jest bronia, pomyslal, wpatrujac sie w sufit, po ktorym przesuwaly sie migoczace swiatla paryskich ulic. Wszystko jedno, czy byl to odpoczynek w polozonej wysoko w gorach jaskini, czy na ryzowym poletku w delcie Mekongu; zawsze byl bronia znacznie bardziej grozna niz ogien pistoletow maszynowych. Te lekcje wbil mu do glowy d'Anjou, ktory w podpekinskim lesie oddal zycie za Jasona Bourne'a. To prawda, pomyslal Bourne, dotykajac spowijajacego szyje bandaza i zapadajac w sen.
Budzil sie powoli, stopniowo przytomniejac. W okno uderzal halas pobliskiej ulicy. Dzwieki klaksonow rozlegaly sie niczym gniewne krakanie wron, zagluszajac nieregularny warkot niezliczonych silnikow. Kolejny, zwyczajny poranek na waskich uliczkach Paryza. Starajac sie nie przechylac glowy, Jason usiadl na zbyt krotkim lozku i spojrzal na zegarek. Zamarl na chwile w bezruchu, zdumiony i niepewny, czy ustawil go wedlug miejscowego czasu. Oczywiscie, ze tak. Bylo siedem po dziesiatej. Przespal jedenascie godzin, o czym swiadczylo takze glosne burczenie w zoladku. Fizyczne wyczerpanie ustapilo miejsca ostremu uczuciu glodu.
Jedzenie musialo jednak zaczekac. Mial pilniejsze sprawy, przede wszystkim nawiazanie kontaktu z Bernardine'em, a nastepnie sprawdzenie bezpieczenstwa hotelu Pont Royal. Wstal niepewnie z lozka, pokonujac odretwienie konczyn. Przydalby mu sie goracy prysznic, a potem chwila cwiczen, zeby rozruszac oporne cialo; jeszcze kilka lat temu doskonale obszedlby sie bez tego. Wyciagnal z kieszeni portfel, wyjal z niego wizytowke Bernardine'a i podniosl sluchawke stojacego przy lozku telefonu.
– Niestety, le canard nie mial zadnych gosci – powiedzial weteran Deuxieme Bureau. – Nie dostrzegl rowniez zadnych mysliwych, co chyba nalezy uznac za pozytywna wiadomosc.
– Dopiero wtedy, kiedy znajdziemy Panova. Kiedy ja go znajde. Sukinsyny!
– Trzeba sie liczyc z takimi rzeczami. Stanowia nieodlaczna czesc naszej pracy.
– Do cholery, nie moge powiedziec, ze trzeba sie liczyc z takimi rzeczami i zapomniec o Mo!
– Nie wymagam tego od pana, tylko przypominam o rzeczywistosci. Panskie uczucia sa bardzo wazne, ale jej nie zmienia. Przepraszam, jesli pana urazilem.
– To ja przepraszam, ze sie unioslem. Prosze mi wierzyc, to naprawde nie jest zwyczajny czlowiek.
– Rozumiem… Jakie ma pan teraz plany? Czego pan potrzebuje?
– Jeszcze nie wiem – odparl Bourne. – Wezme samochod z garazu i za godzine lub dwie powinienem wiedziec cos wiecej. Bedzie pan w domu czy w biurze?
– Dopoki sie pan nie odezwie, w domu, przy moim specjalnym telefonie. Ze wzgledu na okolicznosci wolalbym, zeby nie dzwonil pan do biura.
– Przyznam, ze to dosc dziwne zyczenie.
– Nie znam teraz wszystkich, ktorzy tam pracuja, a w moim wieku ostroznosc jest czesto nie tyle nieodlacznym skladnikiem mestwa, co jego substytutem. Poza tym, gdybym tak szybko zrezygnowal z ochrony, o ktora prosilem, wywolalbym plotki na temat stanu mego umyslu… Do uslyszenia, mon ami.