pojedyncza kartke papieru z trzema krotkimi akapitami i paszportowym zdjeciem przystojnego mezczyzny. Pod zdjeciem widnial napis: 'David Webb'.
– Tylko tyle?
– Te informacje pochodza z bardzo wielu zrodel. Nic poza tym o nim nie wiadomo.
Spalko powiedzial to zbyt gladko. Chan byl pewien, ze musial te odpowiedz dokladnie przecwiczyc.
– Ale to on.
– Nie ma co do tego zadnych watpliwosci.
– Zadnych watpliwosci…
Sadzac po rozszerzajacej sie lunie, walki na przedmiesciach przybraly na sile. Zadudnily mozdzierze, zalewajac ziemie ognistym deszczem pociskow. Ksiezyc poczerwienial jeszcze bardziej.
Chan zmruzyl oczy i z nienawiscia zacisnal piesc.
– Szukalem go, ale nigdy nie natrafilem na najmniejszy slad. Myslalem, ze nie zyje.
– Bo na swoj sposob nie zyje.
Patrzyl, jak Chan idzie przez most. Siegnal po papierosa, pstryknal zapalniczka, zaciagnal sie dymem i niechetnie go wypuscil. Gdy Chan zniknal w ciemnosci, wyjal telefon komorkowy i wybral zagraniczny numer.
– Ma juz teczke – powiedzial. – Wszystko przygotowane?
– Tak.
– To dobrze. Zaczniecie o polnocy waszego czasu.
Czesc 1
Rozdzial 1
David Webb, profesor lingwistyki na uniwersytecie w Georgetown, ginal za sterta prac semestralnych. Szedl cuchnacym stechlizna korytarzem olbrzymiego gmachu imienia Healy'ego, zmierzajac do gabinetu Theodora Bartona, dziekana wydzialu, a poniewaz byl juz spozniony, postanowil pojsc na skroty, waskim, slabo oswietlonym korytarzem, o ktorego istnieniu wiedzialo niewielu studentow, a ktory on odkryl juz dawno temu.
Jego uniwersyteckie zycie scisle regulowaly lagodne odplywy i przyplywy, zmienna intensywnosc pogodnego bytowania. Rok byl podzielony na semestry. Rozpoczynajaca go surowa zima niechetnie ustepowala miejsca ostroznej wiosnie, a ta z kolei pod koniec ostatniego semestru przechodzila w upalne i wilgotne lato. Ale Webb mial w sobie cos, co sprzeciwialo sie temu blogiemu spokojowi, cos, co uparcie kierowalo jego mysli ku poprzedniemu zyciu, ku czasom, gdy pracowal w tajnych sluzbach rzadowych, co kazalo mu podtrzymywac przyjazn z jego bylym zwierzchnikiem Alexandrem Conklinem.
Wlasnie mial skrecic za rog, gdy uslyszal chrapliwe, podniesione glosy i szyderczy smiech, i zobaczyl zlowieszcze cienie tanczace na scianie.
– Ty w morde jebany, jezor czerepem ci wyjdzie!
Bourne rzucil stos niesionych prac i popedzil za rog. Zobaczyl trzech Murzynow w plaszczach do kostek, stojacych polkregiem wokol kulacego sie pod sciana Azjaty. Stali w charakterystyczny sposob, na lekko ugietych nogach, z luzno zwisajacymi, rozkolysanymi rekami, dzieki czemu ich ciala przypominaly paskudna bron, tepa, lecz gietka i gotowa do uzycia. Ze zdumieniem stwierdzil, ze ich ofiara jest Rongsey Siv, jeden z jego ulubionych studentow.
– Ty skurwysynu – wychrypial stojacy posrodku Murzyn. Mlody i dobrze zbudowany, mial pogardliwa, wyzywajaca twarz i musial byc na ostrym glodzie. – Przyszlismy po fanty na towar.
– Towaru nigdy dosc, co nie? – dodal drugi, z wytatuowanym na policzku orlem, bawiac sie kwadratowym zlotym sygnetem, jednym z wielu na palcach prawej reki. – A moze nie wiesz, co to jest towar, zoltku?
– Wlasnie – wtracil ten na glodzie, wybaluszajac oczy. – Pewnie nie wiesz nawet, jak to, kurwa, wyglada.
– Zoltek chce nas powstrzymac – dodal ten z tatuazem, nachylajac sie ku Rongseyowi. – I co nam zrobisz? Zajebiesz nas na smierc tym swoim pieprzonym kung- fu?
Zarechotali skrzekliwie, nieudolnie nasladujac stylizowane kopniecia, i Rongsey skulil sie jeszcze bardziej.
Trzeci Murzyn, krepy miesniak, wyjal spod dlugiego plaszcza kij bejsbolowy.
– Podnies lapy, zoltku – powiedzial. – Polamiemy ci paluchy. – Klepnal kijem w otwarta dlon. – Wolisz wszystkie naraz czy po jednym?
– Co ty, kurwa! – wykrzyknal ten na glodzie. – Nie bedzie kutas wybieral. – Wyjal zza pazuchy wlasny kij i groznie podszedl do Rongseya.
Gdy wzial zamach, Webb zaatakowal. Podbiegl do nich tak cicho, a oni tak bardzo byli skupieni na swojej ofierze, ze zauwazyli go dopiero wtedy, gdy ich dopadl.
Chwycil lewa reka kij opadajacy na glowe Rongseya i przytrzymal. Gosc po prawej, z orlem na policzku, zaklal soczyscie i zacisnieta, najezona ostrymi sygnetami piescia sprobowal uderzyc Webba w bok.
W tym samym momencie nad Webbem przejela kontrole osobowosc Bourne'a, ukryta w ciemnych zakamarkach mozgu. Zablokowal cios przedramieniem, zrobil szybki krok do przodu i wbil lokiec w mostek napastnika. Murzyn upadl, trzymajac sie za piers.
Trzeci narkoman, najwyzszy i najlepiej zbudowany, zaklal, rzucil kij, wyciagnal sprezynowiec i runal na Webba, ktory blyskawicznie zszedl z linii ataku, zadajac krotki, ostry cios w nadgarstek. Noz zaklekotal na betonowej podlodze korytarza. Webb zahaczyl lewa stopa o kostke Murzyna i zwinnie go podcial. Napastnik upadl na plecy, obrocil sie na brzuch, wstal i uciekl.
Bourne wyszarpnal kij z rak tego na glodzie.
– Ty jebany skurwysynu – wybelkotal Murzyn. Mial zwezone zrenice i nie mogl skupic wzroku. Wyjal pistolet, tani saturday- night special, i wymierzyl w Webba.
Ze smiertelna precyzja Webb uderzyl kijem, trafiajac go miedzy oczy. Murzyn zatoczyl sie do tylu, przerazliwie wrzasnal i wypuscil pistolet.
Zza rogu wypadlo dwoch szkolnych ochroniarzy, zaalarmowanych odglosami walki. Mineli Webba i popedzili za bandziorami, ktorzy gnali na zlamanie karku w strone tylnych drzwi, podtrzymujac polprzytomnego kolege. Z depczacymi im po pietach ochroniarzami wybiegli na dwor, na popoludniowe slonce.
Mimo niespodziewanej interwencji ochroniarzy, Webb wyraznie czul, ze Bourne ma wielka chec puscic sie w pogon. Jak szybko ocknal sie z drzemki, z jaka latwoscia nad nim zapanowal! Czyzby dlatego, ze Webb tego chcial? Odetchnal gleboko, probujac nad soba zapanowac, i spojrzal na Rongseya.
– Panie profesorze! – Kambodzanin z trudem przelknal sline.- Nie wiem, jak… – urwal, owladniety lekiem i zmeczeniem. Nosil okulary i jego duze czarne oczy wydawaly sie teraz jeszcze wieksze. Twarz mial jak zwykle nieprzenikniona, lecz w owych wielkich oczach Webb dostrzegl ogromny strach.
– Juz dobrze. – Webb otoczyl mu reka ramiona. Przez profesorski chlod i rezerwe jak zwykle przebijala czulosc. Nic nie mogl na to poradzic. Rongsey, kambodzanski uchodzca, pokonal wiele przeciwnosci losu. Podczas wojny stracil prawie cala rodzine. Obydwaj byli w tej samej dzungli i chociaz Webb bardzo sie staral, za nic nie mogl uciec z gaszczu jej goracego, wilgotnego swiata. Ten swiat powracal do niego jak malaryczna goraczka. Byl jak sen na jawie i z zimnym dreszczem Webb rozpoznal go i teraz.
– Loak soksapbaee chea tay? – spytal po khmersku.
– Nie, nic mi nie jest – odrzekl Rongsey w tym samym jezyku. – Ale nie wiem… To znaczy, jak pan…
– Wyjdzmy stad, dobrze? – zaproponowal Webb. Spozni sie do Bartona, ale bylo mu wszystko jedno. Podniosl z podlogi noz i pistolet. Gdy odciagnal zamek, pekla iglica. Wrzucil bezuzyteczna bron do kosza na smieci, ale noz schowal do kieszeni.
Za rogiem Rongsey pomogl mu pozbierac prace semestralne i razem zaglebili sie w labirynt korytarzy, w ktorych im bardziej zblizali sie do glownego holu, tym robilo sie tloczniej. Milczeli. Webb dobrze znal to milczenie, jego nature, czul wage zastyglej w czasie chwili, gdy po wybuchu przemocy powraca sie razem do normalnosci. Tak bywalo podczas wojny, tam, w dzungli; dziwilo go i niepokoilo to, ze doszlo do tego w tym tetniacym zyciem wielkomiejskim kampusie.