![](/pic/4/3/7/0/6//pic_1.jpg)
Erick Van Lustbader
Dziedzictwo Bourne'a
The Bourne Legacy
Przeklad: Jan Krasko, Pawel Martin
Prolog
Chalid Murat, przywodca czeczenskich rebeliantow, nieruchomy jak kamien jechal w srodkowym pojezdzie konwoju przemierzajacego zbombardowane ulice Groznego. BTR- 60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, nalezaly do wyposazenia rosyjskiej armii, dlatego konwoj nie odroznial sie od innych, patrolujacych miasto. Uzbrojeni po zeby zolnierze Murata tloczyli sie w dwoch pozostalych pojazdach, na czele i na koncu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9, jednej z szesciu czy siedmiu kryjowek, dzieki ktorym zawsze byli o trzy kroki przed scigajacymi ich Rosjanami.
Prawie piecdziesiecioletni Murat mial posture niedzwiedzia, ciemna brode i gorejace oczy fanatyka. Juz dawno temu przekonal sie, ze jedynym sposobem sprawowania wladzy sa rzady zelaznej reki. Wraz z Dzoharem Dudajewem nadaremnie probowal wprowadzic szarijat. Byl swiadkiem rzezi, do ktorej doszlo na samym poczatku, gdy panoszacy sie w Czeczenii watazkowie, wspolnicy Osamy bin Ladena, najechali na Dagestan i przeprowadzili serie zamachow bombowych w Moskwie i Wolgodonsku, zabijajac ponad dwustu ludzi. Wina za czyny obcokrajowcow nieslusznie obarczono czeczenskich terrorystow i Rosjanie rozpoczeli zmasowane bombardowania Groznego, zamieniajac wieksza czesc miasta w ruine.
Zamglone niebo nad stolica Czeczenii, wiecznie zaciagniete chmurami pylu i popiolu, nienaturalnie rozswietlila migotliwa luna, tak jaskrawa, ze przypominala oblok radioaktywny. Na rozleglym rumowisku jak okiem siegnac szalala podsycana ropa pozoga.
Konwoj minal wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budowli, w ktorej wnetrzu wciaz migotaly jezyki ognia. Chalid Murat patrzyl w okno. W pewnej chwili chrzaknal, spojrzal na Hasana Arsienowa, swego zastepce, i powiedzial:
– Grozny to byl kiedys rodzinny dom zakochanych spacerujacych szerokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchajacych wozki z dziecmi przez zielone skwery. Ten amfiteatr co noc wypelniali radosni, rozesmiani ludzie, a architekci z calego swiata przyjezdzali tu jak pielgrzymi podziwiac wspaniale gmachy, dzieki ktorym nasza stolica zdobyla slawe jednego z najpiekniejszych miast swiata. – Ze smutkiem pokrecil glowa i przyjacielskim gestem klepnal towarzysza w kolano. – Na Allaha, Hasanie! – wykrzyknal. – Spojrz, jak Rosjanie zniszczyli wszystko, co dobre i piekne!
Arsienow westchnal ciezko. Dziarski i energiczny, o dziesiec lat mlodszy od Murata, byl kiedys mistrzem biatlonu i jak na urodzonego sportowca przystalo, mial szerokie bary i waskie biodra. Gdy Murat objal przywodztwo, stanal u jego boku. Teraz wyciagnal reke, wskazujac okopcona skorupe budynku po prawej stronie.
– Przed wojna – odrzekl z powaga i skupieniem – gdy Grozny byl wielkim osrodkiem przemyslu naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pracowal moj ojciec. A teraz, zamiast czerpac zysk z naszych szybow, musimy patrzec na pozary, ktore zatruwaja powietrze i wode.
Zamilkli przygnebieni widokiem zbombardowanych domow i opustoszalych ulic, ktorymi chylkiem przemykali padlinozercy, zarowno zwierzeta, jak i ludzie. Po chwili spojrzeli na siebie oczami przepelnionymi bolem i cierpieniem ich ludu. Murat otworzyl usta, zeby cos powiedziec, lecz zamarl, slyszac charakterystyczny stukot kul rykoszetujacych z brzekiem od poszycia pojazdu. Natychmiast poznal, ze to pociski z broni malokalibrowej, zbyt slabe, zeby przebic gruby pancerz. Jak zawsze czujny Arsienow siegnal po sluchawke radionadajnika.
– Kaze naszym otworzyc ogien. Murat pokrecil glowa.
– Nie, Hasanie. Pomysl tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i jedziemy rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest najpewniej naszym przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew niewinnego, musimy to sprawdzic.
Wzial sluchawke i rozkazal tym z przodu zatrzymac konwoj.
– Poruczniku Goczijajew, wyslijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie sie, kto do nas strzela, ale ich nie zabijajcie.
Jadacy w pierwszym wozie Goczijajew kazal zolnierzom rozstawic sie w tyraliere za zaslona opancerzonych wozow. Ruszyl za nimi na zasypana gruzem jezdnie, kulac sie na przejmujacym zimnie, i precyzyjnymi ruchami rak dal im znak, zeby rozdzielili sie na dwie grupy i przeszukali miejsce, skad padly strzaly.
Ludzi mial dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, zeby zminimalizowac ryzyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali sie miedzy poskrecanymi stalowymi belkami i zwalami gruzu. Ale nie padlo wiecej strzalow. Zolnierze ruszyli naprzod wszyscy naraz, wykonujac klasyczny manewr kleszczowy, ktory mial oskrzydlic przeciwnika i zmiazdzyc go krzyzowym ogniem z broni automatycznej.
Arsienow siedzacy w srodkowym transporterze uwaznie obserwowal ludzi, czekajac na odglos wystrzalow, ktorych jednak nie uslyszal. W oddali zobaczyl za to glowe i ramiona Goczijajewa. Porucznik stanal przodem do srodkowego wozu i zatoczyl reka szeroki luk, dajac znak, ze teren zostal zabezpieczony. Wtedy Murat wysiadl i bez wahania ruszyl przez gruzy w strone zolnierzy.
– Chalidzie! – krzyknal zaniepokojony Arsienow, biegnac za dowodca.
Murat spokojnie szedl w kierunku niskiego, rozpadajacego sie kamiennego muru, zza ktorego padly strzaly. Wokolo walaly sie sterty smieci; na jednej z nich lezal woskowaty trup, dawno juz odarty z ubrania. Smrod rozkladajacych sie zwlok bil w nozdrza nawet z tej odleglosci. Dogoniwszy dowodce, Arsienow wyjal z kabury pistolet.
Zolnierze stali po obu stronach muru z bronia gotowa do strzalu. Dal porywisty wiatr, jeczac i wyjac miedzy szkieletami domow. Stalowoszare niebo pociemnialo jeszcze bardziej i zaczal padac snieg. Buty Murata szybko pokryla cienka warstwa bialego puchu, a na jego sklebionej brodzie wykwitla sniezna pajeczyna.
– Znalezliscie ich, poruczniku?
– Tak jest.
– Allah prowadzil mnie zawsze i wszedzie. Poprowadzil mnie i tym razem. Dajcie ich tu.
– Jest tylko jeden – powiedzial Goczijajew.
– Jeden?! – wykrzyknal Arsienow. – Kto to? Wiedzial, ze jestesmy Czeczenami?
– Jestescie Czeczenami? – powtorzyl cieniutki glosik.
Zza muru wychynela blada twarzyczka najwyzej dziesiecioletniego chlopca. Byl w brudnej welnianej czapce, przetartym swetrze wciagnietym na cienka koszule w kratke, polatanych spodniach i w o wiele za duzych popekanych kaloszach, ktore pewnie zdjal zabitemu. Chociaz jeszcze dziecko, oczy mial doroslego; patrzyly i obserwowaly wszystko czujnie i nieufnie. Stal wyprostowany, strzegac korpusu rosyjskiej rakiety, ktora gdzies wygrzebal i pewnie chcial sprzedac, zeby miec na chleb dla glodujacej rodziny. W lewej rece sciskal pistolet; prawa konczyla sie na wysokosci nadgarstka. Murat uciekl wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwrocil glowy.
– Mina przeciwpiechotna – powiedzial chlopiec z rozdzierajaca serce rzeczowoscia. – Ruskie szuje ja podlozyly.
– Chwala Allahowi! Coz to za wspanialy zolnierzyk! – zawolal Murat z jasnym, rozbrajajacym usmiechem. Ten usmiech przyciagal do niego ludzi jak potezny magnes opilki. – Podejdz blizej. – Kiwnal na chlopca palcem i uniosl do gory puste rece. – Widzisz, jestesmy Czeczenami, tak jak ty.
– To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? – spytal maly.
– A znasz lepszy sposob na ukrycie sie przed rosyjskimi psami, he? – Murat zmruzyl oczy i rozesmial sie, widzac, ze chlopak trzyma w reku gjurze. – No prosze, bron rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwaga wymaga nagrody, prawda?
Uklakl przy chlopcu i spytal go o imie.