Wyszli z korytarza i dolaczyli do tlumu studentow wchodzacych frontowymi drzwiami do gmachu Healy'ego. Na posadzce glownego holu lsnil czcigodny herb uniwersytetu. Zdecydowana wiekszosc studentow omijala go szerokim lukiem, gdyz wedlug krazacej od lat legendy ten, kto przejdzie po herbie, nigdy nie zrobi dyplomu. Do studentow tych nalezal takze Rongsey, jednak Webb bez skrupulow przemaszerowal srodkiem holu.

Staneli we wczesnowiosennym sloncu, patrzyli na drzewa i stary dziedziniec, wdychali powietrze przesycone slabym zapachem rozkwitajacych kwiatow. Tuz za nimi wznosil sie olbrzymi gmach Healy'ego z imponujaca fasada z czerwonej cegly, z dziewietnastowiecznymi mansardowymi oknami, pokrytym lupkowymi plytkami dachem i z szescdziesieciometrowa wieza zegarowa.

– Dziekuje, panie profesorze – powiedzial Kambodzanin. – Gdyby nie pan…

– Rongsey – przerwal mu lagodnie Webb – chcesz o tym porozmawiac? Czarne oczy studenta byly nieprzeniknione.

– O czym?

– To zalezy od ciebie.

Rongsey wzruszyl ramionami.

– Nic mi nie bedzie. Naprawde. Nie pierwszy raz mnie wyzywaja.

Webb patrzyl na niego przez chwile i nagle ogarnelo go tak silne wzruszenie, ze zapiekly go oczy. Chcial objac Rongseya, przytulic, obiecac, ze juz nigdy nie przydarzy mu sie nic zlego. Ale Rongsey byl buddysta i nie zaakceptowalby takiego gestu. Kto mogl wiedziec, co sie dzialo pod twardym jak stal pancerzem pozornego spokoju i opanowania? Webb widzial wielu takich jak on, ludzi, ktorych wojna i kulturowa nienawisc zmusila do ogladania smierci, do bycia swiadkami upadku wlasnej cywilizacji, do przezywania tragedii, ktorych wiekszosc Amerykanow po prostu nie rozumiala. Laczyly ich silne wiezy, emocjonalne pokrewienstwo zabarwione straszliwym smutkiem, swiadomosc wewnetrznych ran, ktore nigdy sie nie zagoja.

Choc obaj podzielali te uczucia, ani jeden, ani drugi nie dawal im wyrazu. Ze slabym, niemal smutnym usmiechem Rongsey znow oficjalnie podziekowal profesorowi i pozegnali sie.

Webb stal samotnie wsrod tlumu biegnacych studentow i profesorow, wiedzac, ze tak naprawde nie jest jednak sam. Mimo wysilkow agresywna osobowosc Jasona Bourne'a po raz kolejny dala o sobie znac. Mocno skoncentrowany oddychal powoli i gleboko, stosujac techniki terapeutyczne, ktore wedlug jego psychiatry i przyjaciela, Mo Panova, mialy zdusic w nim te druga osobowosc. Najpierw skupil sie na najblizszym otoczeniu, na blekicie i zlocistosci wiosennego popoludnia, na szarosci i czerwieni budynkow otaczajacych uniwersytecki dziedziniec, na przechodzacych obok studentach, usmiechnietych twarzach dziewczat, smiechu chlopcow i powaznych glosach profesorow. Kazdy z tych elementow chlonal jako niezalezna calosc, osadzajac swoja osobowosc w czasie i przestrzeni. Dopiero ustaliwszy to, zajrzal w glab siebie.

Przed laty pracowal w sluzbie zagranicznej w Phnom Penh. Byl wtedy zonaty, ale nie z Marie, swoja obecna zona, tylko z Tajka o imieniu Dao. Mieli dwoje dzieci, Joshue i Alysse, i mieszkali w domu nad brzegiem rzeki. Ameryka prowadzila wojne z Wietnamem, wojna ta rozlala sie i na Kambodze. Pewnego popoludnia, gdy byl w pracy, jego rodzina kapala sie w rzece i jakis samolot ostrzelal ich i zabil.

Webb omal nie oszalal z rozpaczy. Porzucil Phnom Penh i przybyl do Sajgonu – czlowiek bez przeszlosci i przyszlosci. Alex Conklin zabral na wpol oszalalego Davida Webba z sajgonskiej ulicy i zamienil w znakomitego agenta sluzb specjalnych. W Sajgonie Webb nauczyl sie zabijac i zwrocil swoja wscieklosc i nienawisc ku innym. Gdy jeden z czlonkow zespolu Conklina – nie mogaca nigdzie zagrzac miejsca kanalia nazwiskiem Jason Bourne – okazal sie szpiegiem, to wlasnie on go zlikwidowal i przejal jego tozsamosc. Nienawidzil jej, chociaz czesto byla jedyna droga ratunku. Jason Bourne uratowal mu zycie wiecej razy, niz mogl spamietac. Zabawna mysl, gdyby nie to, ze byla tak doslowna.

Lata pozniej, kiedy obaj wrocili do Waszyngtonu, Conklin wyznaczyl mu dlugoterminowe zadanie. Webb zostal 'spiochem', uspionym agentem, przyjmujac nazwisko Jasona Bourne'a, czlowieka od dawna juz niezyjacego i przez wszystkich zapomnianego. Przez trzy lata naprawde byl Bourne'em, bo zeby dopasc nieuchwytnego terroryste, zmienil sie w miedzynarodowego zabojce o swiatowej slawie.

Ale w Marsylii w jego misji nastapil straszliwy zwrot. Zostal postrzelony, wpadl w ciemne wody Morza Srodziemnego i uznany za martwego. Gdy wylowili go rybacy, trafil w rece lekarza alkoholika, ktory przywrocil go do zdrowia. Jedynym problemem bylo to, ze przezycia te wywolaly u niego szok tak silny, ze stracil pamiec. To, co zdolal sobie przypomniec, bylo wspomnieniami Bourne'a. Dopiero znacznie pozniej, dzieki Marie, swojej przyszlej zonie, dowiedzial sie, ze jest Davidem Webbem. Jednakze zdazyla sie juz w nim zakorzenic osobowosc Bourne'a, zbyt potezna i zbyt przebiegla, zeby na dobre umrzec.

Tak wiec byl teraz dwiema osobami: Davidem Webbem, zonatym i dzieciatym profesorem lingwistyki, i Jasonem Bourne'em, wyszkolonym przez Conklina agentem. Od czasu do czasu, w krytycznych sytuacjach, Conklin prosil Bourne'a o pomoc i Webb niechetnie mu jej udzielal. Rzecz w tym, ze jako Webb nie potrafil zapanowac nad Bourne'em. To, co stalo sie przed chwila z Rongseyem i trzema ulicznikami, bylo tego najlepszym dowodem. Mimo usilnej pracy Panova Jason zawsze potrafil wygrac z Davidem.

Chan, zerknawszy na Webba, ktory po drugiej stronie dziedzinca rozmawial z jakims Kambodzaninem, wszedl do budynku naprzeciwko gmachu Healy'ego i wspial sie schodami na drugie pietro. Byl ubrany jak student. Mial dwadziescia siedem lat, ale poniewaz wygladal duzo mlodziej, nikt nie zwracal na niego uwagi. Spodnie khaki, dzinsowa kurtka, duzy plecak i adidasy – gdy szedl korytarzem, mijajac po drodze drzwi do sal, prawie nie bylo go slychac. Przed oczami wciaz mial wyrazny obraz dziedzinca. Nieustannie obliczal i przeliczal katy, biorac pod uwage rozlozyste drzewa, ktore moglyby przeslonic cel.

Przystanal przed szostymi drzwiami i wsluchal sie w dobiegajacy zza nich glos. Wykladowca mowil o etyce, co wywolalo ironiczny usmiech na twarzy Chana. Z doswiadczenia – duzego i roznorodnego – wiedzial, ze etyka jest martwa i rownie bezuzyteczna jak lacina. Podszedl do drzwi sasiedniej sali, ktora – jak zdazyl wczesniej ustalic – byla pusta, i wszedl do niej.

Szybko zamknal drzwi na klucz, stanal przed rzedem okien wychodzacych na dziedziniec, otworzyl jedno z nich i wzial sie do pracy. Z plecaka wyjal karabin wyborowy Dragunowa kaliber 7,62, rosyjska snajperke ze skladana kolba. Przymocowal do niego lunetke i oparlszy bron o parapet, odnalazl celownikiem Webba, ktory stal samotnie po drugiej stronie dziedzinca. Po jego lewej stronie byly drzewa. Od czasu do czasu zaslaniali go przechodzacy studenci. Chan wzial gleboki oddech i powoli wypuscil powietrze. Wycelowal w srodek czola.

Webb potrzasnal glowa, probujac wymazac z pamieci wspomnienia i wrocic do rzeczywistosci. Na wzbierajacym wietrze zaszumialy drzewa, polyskujac zalanymi sloncem liscmi. Kilka krokow dalej rozesmiala sie z jakiegos dowcipu dziewczyna z ksiazkami przy piersiach. Wraz z podmuchem powietrza dotarly do niego slabe dzwieki muzyki pop dochodzace z jakiegos okna. Wciaz myslac o tym, co chcialby powiedziec Rongseyowi, juz mial ruszyc w strone gmachu Healy'ego, gdy uslyszal cichy trzask. Zareagowal odruchowo i blyskawicznie, stajac w cetkowanym cieniu drzew.

Strzelaja do ciebie! – krzyknal az nadto znajomy glos w zakamarkach swiadomosci Bourne'a. Ruszaj! Szybko! Cialo Webba posluchalo i w tej samej chwili kolejna kula, wystrzelona z karabinu z tlumikiem, rozlupala kore tuz kolo jego policzka.

Snajper. Dobry jest. Pod wplywem zagrozenia fizycznego w mozgu Webba zaroilo sie od mysli Bourne'a.

Oczy widzialy normalny swiat, lecz jego swiat wewnetrzny, ten rownolegly, swiat Jasona Bourne'a – skryty, elitarny, uprzywilejowany i smiertelnie niebezpieczny – plonal jak napalm. W ulamku sekundy Bourne wyrwal sie z codziennego zycia Davida Webba i odizolowal od wszystkich i wszystkiego, co bylo mu bliskie i drogie. Nawet przypadkowe spotkanie z Rongseyem nalezalo teraz do innego wymiaru. Stojac za drzewem, poza zasiegiem wzroku snajpera, wyciagnal reke i opuszkami palcow wymacal w korze dziure od kuli. Podniosl wzrok i to wlasnie on, Jason Bourne, ustalil trajektorie pocisku i stwierdzil, ze strzaly padly z okna na drugim pietrze budynku stojacego po przeciwleglej stronie dziedzinca.

Wokol niego krazyli studenci. Chodzili, rozmawiali, sprzeczali sie i dyskutowali. Niczego nie zauwazyli, a gdyby nawet przypadkiem cos uslyszeli, odglos ten nic by im nie powiedzial i szybko by o wszystkim zapomnieli. Wyszedl zza drzewa i dolaczyl do grupki studentow. Wmieszal sie miedzy nich spiesznie, lecz tak, zeby nikogo nie wyprzedzic. Oslaniali go teraz przed snajperem, byli jego najlepsza tarcza.

Zdawalo sie, ze jest ledwo przytomny, niczym lunatyk, ktory spiac widzi i odczuwa wszystko z podwyzszona swiadomoscia. Czescia tej swiadomosci byla pogarda dla cywili zamieszkujacych zwykly, normalny swiat. Dla wszystkich, lacznie z Davidem Webbem.

Po drugim strzale skonsternowany Chan wycofal sie za okno. Nie tego sie spodziewal. Goraczkowo myslac, ocenial to, co przed chwila zaszlo. Zamiast wpasc w panike i jak przestraszona owca uciec do gmachu Healy'ego,

Вы читаете Dziedzictwo Bourne'a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату