nie ladowisko stanowilo cel jego wyprawy. Odwrocil sie do niego tylem i zanurzyl w gesty sosnowy las.
Zamierzal obejsc posesje szerokim lukiem i ominawszy policyjny kordon wokol domu, dotrzec az do autostrady. Jego najblizszym celem byl strumien plynacy przez posiadlosc. Wiedzial, ze lada chwila policja sprowadzi psy. Wiedzial tez, ze na suchej ziemi zostawi swoj wyrazny zapach, a. w wartkiej wodzie psy latwo zgubia trop.
Przepelznal przez kolczaste krzewy, pokonal niski skalisty grzbiet, stanal miedzy dwoma cedrami i wytezyl sluch. Musial sobie przyswoic i posegregowac naturalne odglosy lasu, zeby natychmiast rozpoznac te obce, wydawane przez intruza. Zdawal sobie sprawe, ze wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa wrog jest blisko. Morderca jego przyjaciol, jedynych ludzi, ktorzy laczyli go z dawnym zyciem. Pragnienie zemsty walczylo w nim z przymusem ucieczki przed policja – chociaz bardzo chcial zapolowac na zabojce, wiedzial, ze w tej chwili najwazniejsze jest wydostanie sie poza policyjny kordon, ze musi to zrobic, zanim wrobia go ostatecznie.
Chan wszedl do gestego lasu na terenie posiadlosci Conklina i natychmiast poczul sie w nim jak w domu. Nad jego glowa zamknal sie ciemnozielony baldachim i zapadl przedwczesny zmierzch. Przez galezie na czubkach drzew saczyly sie promienie slonca, ale tu, na dole, panowal posepny mrok, w ktorym latwiej bylo tropic zwierzyne. Sledzil Webba od uniwersytetu az do domu Conklina. Tak, znal to nazwisko, slyszal o Alexandrze Conklinie, legendarnym asie wywiadu. Zaskoczylo go tylko, ze Webb tu przyjechal. Po co? Skad w ogole go znal? I dlaczego zaraz po jego przyjezdzie w domu Conklina zaroilo sie od policji?
Uslyszal dobiegajace z oddali szczekanie i domyslil sie, ze gliniarze spuscili psy. Przed soba mial Webba, ktory biegl przez las, jakby znal na pamiec kazde rosnace tu drzewo. Kolejna zagadka bez jednoznacznej odpowiedzi. Przyspieszyl kroku, zastanawiajac sie, dokad Webb zmierza. Uslyszal szum strumienia i zrozumial, co on chce zrobic.
Ruszyl biegiem i pierwszy dotarl do strumienia. Zalozyl, ze pojdzie z jego biegiem, aby jak najdalej od tropiacych go psow. Przystanal i jego uwage przykula olbrzymia wierzba. Usmiechnal sie szeroko. Duze, mocne drzewo z platanina rozlozystych galezi bylo dokladnie tym, czego teraz potrzebowal.
Czerwonawe promienie slonca przeszywaly drzewa niczym ogniste igly, na krawedziach lisci lsnily szkarlatne plamy.
Po drugiej stronie grzbietu teren byl bardziej stromy i skalisty. Cicho bulgotala woda w pobliskim strumieniu. Potok przybral od topniejacych sniegow i wczesnowiosennych deszczow. Bourne bez wahania wszedl do zimnej wody i ruszyl z jego biegiem. Wiedzial, ze im dluzej pozostanie w wodzie, tym lepiej, poniewaz zdezorientowane psy straca trop, a im dalej wyjdzie na brzeg, tym trudniej bedzie im go podjac.
Chwilowo bezpieczny, pomyslal o Marie. Musi sie z nia skontaktowac. Powrot do domu nie wchodzil w rachube; wracajac, narazilby swych bliskich na niebezpieczenstwo. Ale musial ja uprzedzic, musial ja ostrzec. Ludzie z CIA beda szukali go w domu, na pewno zatrzymaja i przesluchaja Marie, zakladajac, ze zna miejsce pobytu meza. Istniala tez przerazajaca mozliwosc, ze ten, kto probowal go wrobic, zagrozi rowniez jego rodzime. Zlany potem i zdenerwowany wyjal telefon Conklina i wyslal do niej SMS- a. Tylko jedno slowo: Diament. Bylo to ich umowione haslo, ktorego mieli uzyc jedynie w razie wielkiego niebezpieczenstwa. Oznaczalo, ze Marie ma natychmiast zabrac dzieci, wyjechac do ich kryjowki i czekac tam w odosobnieniu, az Bourne wysle jej sygnal, ze juz wszystko w porzadku. Komorka zapiszczala i na ekranie pojawil sie napis: 'Prosze powtorzyc'. Marie odpowiedziala niezgodnie z ustalona sekwencja. I nagle zrozumial, co ja tak zaskoczylo: zamiast swojego, uzyl telefonu Aleksa. Powtorzyl wiadomosc i tym razem napisal ja wielkimi literami: DIAMENT. Czekal, wstrzymujac oddech. Z ulga wypuscil powietrze, gdy Marie wreszcie odpisala: KLEPSYDRA. Zrozumiala go, wiedziala juz, ze nikt sie pod niego nie podszywa. Za chwile ubierze dzieci, wsadzi je do samochodu i wyjedzie, nie zabierajac nawet bagazu.
Mimo to wciaz byl zdenerwowany. Czulby sie o wiele lepiej, gdyby uslyszal jej glos, gdyby mogl jej wyjasnic, co sie stalo, powiedziec, ze nic mu nie jest. Czlowieka, ktorego znala – Davida Webba – ponownie zdominowal Jason Bourne. Marie nienawidzila i bala sie Bourne'a. Wcale sie jej nie dziwil. Calkiem mozliwe, ze pewnego dnia tylko on zostanie z osobowosci uwiezionej w ciele Davida Webba. I komu mial za to podziekowac? Alexandrowi Conklinowi.
To, ze kochal tego czlowieka i nienawidzil zarazem, bylo rzecza zdumiewajaca i zgola nieprawdopodobna. Jakze tajemniczy jest ludzki umysl, skoro umial radzic sobie z dwoma tak skrajnie roznymi, sprzecznymi uczuciami, skoro potrafil zaakceptowac czyjes zle cechy tylko dlatego, by moc darzyc kogos uczuciem. Bourne wiedzial, ze potrzeba kochania i bycia kochanym jest tym, bez czego zaden czlowiek nie moze sie obejsc.
Myslal o tym, brnac w migotliwej, niezwykle czystej wodzie. Spod nog pierzchaly przerazone ryby. Raz czy dwa dostrzegl srebrzystego pstraga, jego koscisty, lekko otwarty pyszczek, ktorym jakby czegos szukal. Doszedl do zakretu, do wielkiej wierzby z nagimi, chciwie poszukujacymi wody korzeniami i rozlozystymi, nisko zwisajacymi galeziami. Wytezyl sluch i wzrok, wypatrujac najmniejszych oznak nadciagajacego poscigu, lecz jego umysl nie zarejestrowal niczego oprocz szumu strumienia.
Zaatakowano go z gory. Bezszelestnie, gdyz dostrzegl jedynie zmiane w grze swiatla i cienia, i poczul, jak jakis ciezar przygniata go i wpycha pod wode. Cos zmiazdzylo mu brzuch i zebra, cos wycisnelo z pluc powietrze. Napastnik uderzyl jego glowa w oslizgle kamienie na dnie strumienia, grzmotnal piescia w nerki i calkowicie pozbawil go tchu.
Zamiast napiac miesnie i zaczac sie bronic, Bourne zwiotczal. Jednoczesnie przyciagnal do siebie lokcie i w chwili, gdy wszystkie miesnie byly maksymalnie rozluznione, odbil sie lokciami od dna, wygial cialo w luk i zadal cios kantem dloni. Przygniatajacy piers ciezar zniknal i wreszcie mogl nabrac powietrza. Woda zalewala mu oczy i cala twarz, tak ze widzial jedynie niewyrazna sylwetke napastnika. Uderzyl po raz drugi, lecz reka przeciela tylko powietrze.
Wrog zniknal rownie szybko, jak sie pojawil.
Chan nie mogl zlapac tchu i zbieralo mu sie na wymioty. Biegnac chwiejnie strumieniem, probowal wciagnac powietrze miedzy spazmatycznie zacisniete miesnie gardla i nadwerezone chrzastki grdyki. Oszolomiony i rozwscieczony, wszedl w nadbrzezne zarosla, a potem w gesty las. Caly czas zmuszal pluca do pracy, caly czas delikatnie masowal miejsce, w ktore uderzyl go Webb. To nie byl przypadkowy cios, lecz starannie obmyslony i wprawnie przeprowadzony kontratak. Chana przeszedl dreszcz strachu. Webb byl niebezpieczny – tak niebezpieczny nie mial prawa byc zaden pracujacy na uczelni naukowiec. Musiano do niego strzelac juz przedtem; potrafil ustalic trajektorie kuli, dobrze czul sie w lesie, umial walczyc wrecz. I przy pierwszych oznakach klopotow przyjechal do Alexandra Conklina. Kim on wlasciwie jest? Jedno bylo pewne: juz nigdy go nie zlekcewazy. Wytropi go ponownie i odzyska nad nim przewage. Chcial, zeby przed nieuchronna smiercia Webb zaczal sie go bac.
Martin Lindros, wicedyrektor CIA, przyjechal do domu Alexandra Conklina dokladnie szesc minut po osiemnastej. Na spotkanie wyszedl mu wysoki ranga detektyw wirginskiej policji stanowej, zagoniony lysiejacy mezczyzna nazwiskiem Harris, ktory probowal zalagodzic terytorialny spor miedzy funkcjonariuszami policji stanowej, urzedem szeryfa i agentami FBI, wszyscy oni bowiem, ustaliwszy tozsamosc zamordowanych, natychmiast zaczeli sie klocic, kto powinien prowadzic sledztwo. Gdy Lindros wysiadl z samochodu, naliczyl przed domem dwanascie radiowozow i kilkudziesieciu ludzi. Musial nadac im wszystkim poczucie celu i zaprowadzic tu porzadek. Uscisnal reke Harrisowi, spojrzal mu prosto w oczy i oswiadczyl:
– Wylaczam z tego FBI. Mamy tu podwojne morderstwo. Popracujemy nad nim we dwoch.
– Tak jest – odparl dziarsko Harris. Byl wysoki i, jakby dla przeciw wagi, lekko przygarbiony, co w polaczeniu z duzymi, wodnistymi oczami i ponura twarza wygladalo tak, jakby juz dawno opadl z sil. – Dzieki. Balem sie, ze…
– Niech pan nie dziekuje. Moge panu zagwarantowac, ze to paskudna sprawa. – Lindros wyslal asystenta, zeby ten pozbyl sie FBI i szeryfa. – Namierzyliscie tego Webba? – Polaczywszy sie z FBI, dostal wiadomosc, ze na podjezdzie przed domem Conklina znaleziono jego samochod. Ale to nie byl samochod Webba, tylko Bourne'a. I wlasnie dlatego dyrektor CIA kazal mu osobiscie poprowadzic sledztwo.
– Jeszcze nie, ale wypuscilismy juz psy.
– Dobrze. Teren zabezpieczony i obstawiony?
– Wlasnie mialem to zrobic, ale ci z FBI… – Harris pokrecil glowa. – Mowilem im, ze liczy sie kazda minuta.
Lindros zerknal na zegarek.
– Pierwszy kordon: osiemset metrow od domu. Drugi: czterysta. Do tego drugiego niech pan da swoich ludzi. Moze cos znajda. Jesli bedzie trzeba, niech pan sciagnie posilki,
Harris pstryknal przelacznikiem walkie- talkie i zaczal wydawac rozkazy. Lindros otaksowal go