spojrzeniem.
– Jak panu na imie? – spytal, gdy detektyw skonczyl rozmawiac. Harris lekko sie zmieszal.
– Harry.
– Aha, Harry Harris. To taki zart?
– Nie, panie dyrektorze. Obawiam sie, ze nie.
– Jezu, o czym mysleli panscy rodzice?
– Chyba wcale nie mysleli.
– Dobra, Harry. Rozejrzyjmy sie troche. – Zwawy, bystry, jasnowlosy Lindros dobiegal czterdziestki. Po studiach – ukonczyl uniwersytet z Ivy League – zwerbowala go placowka CIA w Georgetown. Jego ojciec, czlowiek zdeterminowany i uparty, zawsze mowil to, co myslal, i robil wszystko po swojemu. Zaszczepil te niezaleznosc mlodemu Martinowi i wlasnie dzieki niej – przynajmniej wedlug samego Lindrosa – oraz dzieki poczuciu obowiazku wzgledem kraju zauwazyl go dyrektor CIA.
Harris poprowadzil go do gabinetu, lecz zanim tam weszli, Lindros zauwazyl dwie staromodne szklanki na stoliku koktajlowym w pokoju telewizyjnym.
– Ktos ich dotykal?
– O ile wiem, nie, panie dyrektorze.
– Mow mi 'Martin'. Musimy sie szybko poznac. – Lindros poslal mu dla zachety lekki usmiech. Umial wykorzystywac swoj autorytet. Odcinajac od sprawy pozostale agencje, przeciagnal Harrisa na swoja strone. Cos mu mowilo, ze bedzie mu potrzebny ktos posluszny i spolegliwy. – Niech twoi ludzie zdejma z nich odciski palcow, dobra?
– Natychmiast.
– A teraz chodzmy pogadac z koronerem.
Na kretej drodze biegnacej szczytem skalistego grzbietu na granicy posesji stal krepy mezczyzna, obserwujac Bourne'a przez silna, wyposazona w noktowizor lornetke. Mial szeroka, typowo slowianska twarz i zazolcone czubki palcow lewej reki; nieustannie palil, duzo i nalogowo. Tuz za nim, w niewielkiej zatoczce widokowej, parkowal czarny woz terenowy. Kazdy postronny obserwator wzialby go za zwyklego turyste. Mezczyzna przesunal lornetke i namierzyl przedzierajacego sie przez las Chana. Nie spuszczajac go z oczu, otworzyl pokrywke komorki i wybral numer.
Odebral Stiepan Spalko.
– Pulapka zadzialala – zameldowal przysadzisty Slowianin. – Cel ucieka. Wymknal sie policji i Chanowi.
– Niech to szlag! Co ten Chan knuje?
– Mam sie tego dowiedziec? – spytal Slowianin obojetnie.
– Nie, trzymaj sie od niego z daleka. Najlepiej natychmiast stamtad odjedz.
Wyszedlszy chwiejnie ze strumienia, Bourne usiadl i odgarnal mokre wlosy. Bolalo go cale cialo, pluca plonely zywym ogniem. Przed oczami migotaly mu czerwone plamy, rozblyski eksplozji, ktore przeniosly go do dzungli Tam Quan, gdzie na rozkaz Aleksa Conklina David Webb wykonywal misje zatwierdzone przez dowodztwo Sajgonu, misje, od ktorych generalowie umywali potem race, zadania tak szalencze, trudne i niebezpieczne, ze oficjalnie nie mozna ich bylo zlecic zadnemu amerykanskiemu zolnierzowi.
Siedzac w gasnacym swietle wiosennego wieczoru, Bourne wiedzial, ze znalazl sie teraz w podobnej sytuacji. Byl w czerwonej strefie, na obszarze kontrolowanym przez nieprzyjaciela. Klopot w tym, ze nie mial pojecia, kim ten nieprzyjaciel jest i co zamierza. Czy, podobnie jak w kampusie, znowu probowal go gdzies zapedzic, czy tez przeszedl do nowej fazy planu?
Z oddali dobiegalo ujadanie psow, tuz za nim, niepokojaco blisko, trzasnela galazka. Zwierze czy czlowiek? Mial juz teraz inny cel. Musial nie tylko wymknac sie z policyjnej sieci, ale jeszcze odwrocic sytuacje, zdobyc przewage nad polujacym na niego napastnikiem, a przede wszystkim znalezc go, zanim on znajdzie jego. Jesli ma do czynienia z tym samym czlowiekiem co przedtem, jest to nie tylko swietny strzelec, ale i ekspert od walk w dzungli. Swiadomosc, ze jednak cos o nim wie, podniosla Bourne'a na duchu. Zaczynal poznawac przeciwnika. A teraz nie moze dac sie zabic, zanim pozna go na tyle, by go zaskoczyc…
Slonce zniklo za horyzontem i niebo przybralo barwe gasnacego ognia. Powial zimny wiatr i siedzacy w mokrym ubraniu Bourne zadrzal. Wstal i ruszyl przed siebie, zeby sie ogrzac i rozprostowac zesztywniale nogi. Las tonal w ciemnoniebieskim mroku, lecz on wciaz czul sie tak widoczny, jakby byl na bezdrzewnej rowninie pod bezchmurnym niebem.
Wiedzial, jak poradzilby sobie w dzungli Tam Quan: znalazlby jakas kryjowke, miejsce, gdzie spokojnie przeanalizowalby sytuacje i obmyslil jakis plan. Sek w tym, ze znalezienie kryjowki w czerwonej strefie bylo bardzo trudne, gdyz zwykle roilo sie w niej od pulapek. Szedl powoli i uwaznie, omiatajac wzrokiem mijane po drodze pnie drzew i wreszcie znalazl to, czego szukal. Dzikie wino, wirginski winobluszcz. Jeszcze nie kwitl – bylo za wczesnie – lecz ktoz by nie rozpoznal tych blyszczacych piecioplatkowych lisci? Otworzyl noz sprezynowy i ostroznie ucial kilkanascie dlugich, mocnych pedow.
Skonczyl, czujnie nadstawil uszu i podazajac za slabym odglosem, wkrotce dotarl do malej polany. To tu. Jelen, sredniej wielkosci koziol. Podniesiony leb, falujace czarne nozdrza. Zwietrzyl go? Nie. Probowal tylko znalezc…
Jelen odbiegl, a on ruszyl za nim. Lekko i bezszelestnie biegl przez las rownolegle ze zwierzeciem. Gdy zmienil sie wiatr, musial skorygowac trase, zeby pozostac na zawietrznej. Pokonali kilkaset metrow i jelen wreszcie zwolnil. Teren byl tu bardziej stromy, ziemia twardsza i zbita. Znajdowali sie daleko od strumienia, na samym skraju posiadlosci. Jelen zwinnie przeskoczyl kamienny murek w jej polnocno- zachodnim narozniku. Bourne wspial sie na niego i stwierdzil, ze zwierze zaprowadzilo go do lizawki. Lizawka to skaly, skaly to jaskinie. Przypomnial sobie, ze Conklin wspominal, iz na polnocno- zachodnim krancu dzialki roi sie od pieczar, poprzetykanych naturalnymi pionowymi kominami, ktore gotujacy nad ogniskiem Indianie wykorzystywali kiedys jako szyby wentylacyjne. Tego wlasnie szukal: tymczasowej kryjowki, najlepiej takiej z dwoma wyjsciami, zeby nie utknac w niej jak w pulapce.
Teraz go mam, pomyslal. Webb popelnil wielki blad: wszedl do jaskini z jednym wejsciem. Chan wyczolgal sie zza krzewow, bezszelestnie przecial polanke i ostroznie wsunal sie do czarnej pieczary.
Pelznac przed siebie, wyczuwal w ciemnosci obecnosc ofiary. Wiedzial, ze jaskinia jest plytka i krotka. Nie miala tego ostrego zapachu zgnilizny, jaki wypelnial pieczary dlugie i glebokie.
Webb zapalil latarke. Za chwile zobaczy, ze nie ma tu ani komina, ani drugiego wyjscia. Teraz! Chan rzucil sie naprzod i uderzyl go celnie w twarz.
Bourne upadl. Latarka trzasnela w skalna sciane, swiatlo zatanczylo jak oszalale. Doszedl go podmuch powietrza wzbudzony rozpedzona piescia. Przyjal uderzenie i gdy ramie napastnika wyprostowalo sie na cala dlugosc, kantem dloni zadal silny cios w odsloniety biceps, po czym rzucil sie naprzod, wbijajac mu ramie w mostek. Mezczyzna grzmotnal go kolanem we wnetrze uda, prosto w nerw, i Bourne'a przeszyl paralizujacy bol. Chwycil go za koszule i cisnal na sciane. Napastnik odbil sie jak pilka, uderzyl go glowa w brzuch i zwalil z nog. Mocujac sie jak zapasnicy, potoczyli sie po ziemi. Bourne slyszal posapywanie wroga, odglos absurdalnie intymny, jak oddech spiacego Obok dziecka.
Zwarty z przeciwnikiem w pierwotnej walce, czul jego zapach, ktory bil z ciala jak odor nagrzanego sloncem trzesawiska. Znowu pomyslal o wietnamskiej dzungli i w tej samej chwili szyje zmiazdzyl mu metalowy pret czy rura. Napastnik powlokl go do tylu, w strone wejscia do jaskini.
– Nie zabije cie – szepnal mu do ucha. – Jeszcze nie teraz.
Bourne chcial uderzyc go lokciem i w zamian otrzymal cios w juz i tak obolale nerki. Zgialby sie wpol, lecz nie mogl, bo gardlo nadal ugniatal mu pret.
– Moglbym cie zabic juz teraz, ale nie zabije. Tu jest za slabe swiatlo. Kiedy bedziesz umieral, chce patrzec ci w oczy.
– Chcesz mnie zabic? – wycharczal Bourne. – I tylko dlatego zamordowales dwoch niewinnych ludzi?
– O czym mowisz?
– O tych, ktorych zastrzeliles w domu.
– To nie ja. Nie zabijam niewinnych. – Napastnik zachichotal. – Z drugiej strony nie wiem, czy kogos, kto zadaje sie z Alexandrem Conklinem, mozna uwazac za niewinnego.
– Ale zwabiles mnie tutaj. Strzelales do mnie. Ucieklem do Conklina, a ty…
– Bzdura. Tylko cie sledzilem.
– W takim razie skad wiedziales, gdzie wyslac gliniarzy? – Po co mialbym ich wysylac?