Przez dlugi czas patrzyl na drewniana skrzyneczke z czesciami cynowych zolnierzy, wsluchujac sie w oddech domu. Dom oddychal jak starzec. Na gorze trzasnely deski i zabrzmialo to jak glos starego przyjaciela. Madeleine robila sobie goraca czekolade, jak zwykle przed snem. Zaszczekal pies sasiada i nie wiedziec czemu w szczekaniu tym dyrektor CIA uslyszal zalobna nute, nute smutku i zawiedzionych nadziei. W koncu siegnal do skrzyneczki, wyjal z niej ubrany w szary mundur korpus i zaczal robic nowego zolnierza.
Rozdzial 4
Pewnie mial pan jakis wypadek – zagadnal go Jack Kerry. – Niezupelnie – odrzekl swobodnie Bourne. – Nie mialem zapasowego kola, a potem o cos sie potknalem, chyba o korzen, i na leb, na szyje stoczylem sie do strumienia. – Pogardliwie machnal reka i ciezko westchnal. – Zawsze mialem klopoty z koordynacja ruchow.
– Witaj pan na pokladzie. – Kerry, rosly, grubokoscisty mezczyzna o podwojnym podbrodku i wydatnym brzuchu, zabral go niecale dwa kilometry wczesniej. – Kiedys zona poprosila mnie, zebym wlaczyl zmywarke, i nalalem do niej szamponu do wlosow. Jezu, szkoda, ze pan tego nie widzial. – Rozesmial sie dobrodusznie.
Noc byla ciemna jak atrament, bez ksiezyca i gwiazd. Zaczal padac drobny deszcz i Kerry wlaczyl wycieraczki. Bourne drzal z zimna w wilgotnym ubraniu. Wiedzial, ze musi sie skoncentrowac, lecz ilekroc zamykal oczy, widzial Aleksa i Mo, saczaca sie krew, kawalki kosci i rozbryzgniety mozg. Zacisnal piesci.
– Gdzie pan pracuje, panie Little?
Przedstawil sie jako Little. Wygladalo na to, ze Kerry jest dzentelmenem w starym stylu i przyklada wielka wage do subtelnosci towarzyskiej rozmowy.
– Jestem ksiegowym.
Ja projektuje zaklady utylizacji odpadow nuklearnych. Bardzo duzo podrozuje. – Kerry zerknal na niego, blyskajac okularami. – Przepraszam, ze to mowie, ale nie wyglada pan na ksiegowego. Bourne rozesmial sie sztucznie.
– Wiem, wszyscy tak mowia. W college'u gralem w futbol.
– I nie przytyl pan jak wiekszosc bylych sportowcow – zauwazyl Kerry. Poklepal sie po brzuchu. – Nie to co ja. Ale ja nie uprawialem sportu. Raz zagralem w futbol. Nie wiedzialem, gdzie biec. Trener wrzeszczal na mnie i wrzeszczal. No a potem tak mi przylozyli, ze Jezu. – Pokrecil glowa. – To mi wystarczylo. Wole sie kochac, niz walczyc. – Zerknal na Bourne'a. – Ma pan rodzine?
Bourne lekko sie zawahal.
– Zone i dwoje dzieci.
– Szczesliwy pan, co?
Za oknem mignela kepa czarnych drzew, pochylony przez wiatr slup telefoniczny, opuszczona szopa, cala w kolczastym bluszczu – upomniala sie o nia natura. Bourne zamknal oczy.
– Bardzo szczesliwy.
Wjechali na dlugi, lukowaty zakret. Jedno musial przyznac: Kerry byl swietnym kierowca.
– Ja jestem rozwiedziony. Fatalnie bylo. Zabrala mojego chlopaka i odeszla. Dziesiec lat temu. – Zmarszczyl czolo. – Dziesiec? A moze juz jedenascie? Syn mial wtedy trzy lata i od tamtej pory go nie widzialem.
Bourne gwaltownie otworzyl oczy.
– Nie utrzymuje pan kontaktu z synem?
– Probowalem, jasne – odparl zrzedliwie Kerry, jakby odpieral atak. – Przez jakis czas co tydzien dzwonilem, pisalem listy, wysylalem pieniadze na rzeczy, ktore chcialby miec, na rower i takie tam. Ale ani razu nie odpowiedzial.
– Dlaczego nie pojechal go pan odwiedzic? Kerry wzruszyl ramionami.
– Bo w koncu cos do mnie dotarlo: chlopak nie chce mnie widziec.
– To panska zona nie chce, zeby go pan widywal. On jest jeszcze dzieckiem, nie wie, czego chce. Bo niby skad ma wiedziec? Prawie pana nie zna.
– Latwo panu mowic – burknal Kerry. – Ma pan dom i szczesliwa rodzine, do ktorej moze pan codziennie wrocic.
– Tylko dlatego, ze wiem, jak cenne sa dzieci – odparl Bourne. – Na panskim miejscu walczylbym do upadlego, zeby go poznac, zeby stac sie wazny w jego zyciu.
Wjechali na teren gesciej zaludniony, mineli motel, ciag zamknietych sklepow. W oddali blysnelo czerwone swiatlo, jedno, potem drugie. Blokada, na pierwszy rzut oka duza. Naliczyl osiem radiowozow, dwa rzedy po cztery w kazdym; staly pod katem czterdziestu pieciu stopni do szosy, zeby zapewnic maksymalne bezpieczenstwo czuwajacym w nich policjantom i w razie potrzeby latwiej zewrzec szyki. Wiedzial, ze nie da rady jej pokonac, a juz na pewno nie otwarcie, siedzac obok Kerry'ego. Bedzie musial obmyslic jakis inny sposob.
Z ciemnosci wychynal neon calodobowego sklepu ogolnospozywcze-
go.
– Chyba tu wysiade.
– Na pewno? Pusto tu jakos.
– Prosze sie o mnie nie martwic. Zona po mnie przyjedzie. Mieszkamy niedaleko.
– To moze podrzuce pana do domu?
– Nie, dziekuje, naprawde.
Kerry zjechal na pobocze i zatrzymal sie za sklepem. Bourne wysiadl.
– Dziekuje za podwiezienie.
– Nie ma sprawy – odrzekl z usmiechem Kerry. – A ja dziekuje panu za rade. Przemysle to sobie.
Gdy odjechal, Bourne ruszyl w strone sklepu. Od jaskrawych fluorescencyjnych swiatel zapiekly go oczy. Sprzedawca, pryszczaty wyrostek o dlugich wlosach i przekrwionych oczach, palil papierosa i czytal ksiazke w miekkiej okladce. Gdy Bourne stanal w drzwiach, podniosl na chwile wzrok, obojetnie kiwnal glowa i wrocil do lektury. W glebi sklepu gralo radio. Jakas piosenkarka spiewala Yesterday 's Gone smutnym, znuzonym glosem, jakby specjalnie dla Bourne'a.
Jeden rzut oka na polki uswiadomil mu, ze od lunchu nic nie jadl. Wzial plastikowy sloik masla orzechowego, paczke krakersow, kilka paczek suszonej wolowiny w plasterkach, sok pomaranczowy i wode. Potrzebowal duzo protein i witamin. Kupil tez podkoszulek, koszule w paski, maszynke, krem do golenia i kilka innych drobiazgow, ktore – o czym wiedzial z doswiadczenia – mogly mu sie przydac.
Podszedl do lady i sprzedawca odlozyl ksiazke. Dhalgreen Samuela R. Delany'ego. Powiesc halucynacyjna jak sama wojna; pamietal, ze czytal ja po powrocie z Wietnamu. I znowu powrocily fragmenty dawnego zycia: krew, smierc, slepa furia i bezladne zabijanie, ktore mialo stlumic niekonczacy sie bol po tym, co zaszlo nad brzegiem rzeki w Phnom Penh. 'Ma pan dom i szczesliwa rodzine, do ktorej moze pan codziennie wrocic'. Slowa Kerry'ego. Gdyby wiedzial wszystko…
– Cos jeszcze? – spytal pryszczaty sprzedawca. Bourne zamrugal i wrocil do rzeczywistosci.
– Ma pan ladowarki do komorek?
– Niestety, wyszly.
Bourne zaplacil gotowka, wzial papierowa torbe z zakupami i ruszyl do drzwi. Dziesiec minut pozniej byl juz przed motelem. Na podjezdzie parkowalo tylko kilka samochodow. Nieco dalej stal traktor z przyczepa i wielka chlodnia z przysadzista sprezarka na dachu. Gdy stanal przed lada, zza biurka w pokoju za recepcja wy czlapal chudy, rachityczny mezczyzna, ktory ogladal cos na ekranie starego bialo- czarnego telewizora. Bourne podal mu falszywe nazwisko i zaplacil za pokoj gotowka. Zostalo mu dokladnie szescdziesiat siedem dolarow.
– Cholernie dziwny wieczor, co? – wychrypial recepcjonista.
– Dlaczego?
Tamtemu zaplonely oczy.
– Nie slyszal pan o morderstwach? Bourne pokrecil glowa.
– Trzydziesci pare kilometrow stad. – Chudzielec pochylil sie nad lada. Jego oddech cuchnal kawa i zolcia. – Dwoch facetow. Dwoch facetow, ktorzy pracowali dla rzadu. Chwyta pan? Cicho sza, nikt nic nie wie, nikt nic nie mowi, a wie pan, jak to jest: te wszystkie sekreciki, tajni wspol pracownicy, zamaskowani szpiedzy. Cholera ich wie, co tam knuli. Niech pan wlaczy telewizor, mamy kablowke. – Podal mu klucz. – Dalem panu pokoj daleko od Guya. Guy jest kierowca; pewnie widzial pan jego ciezarowke na podjezdzie. Jezdzi w dalekie trasy, z Florydy az