Chociaz ta informacja zaskoczyla i zaniepokoila Bourne'a, sluchal tylko jednym uchem. Korzystajac z rozmowy, rozluznil miesnie i odchylil sie lekko do tylu, dzieki czemu miedzy pretem i tchawica powstalo troche luzu. Obrocil sie na pietach, jednoczesnie opuscil jedno ramie, zeby tamten musial poprawic pret, i zadal mu blyskawiczny cios tuz ponizej ucha. Napastnik runal ciezko na ziemie, pret zadzwieczal glucho.

Bourne wzial kilka glebokich oddechow, zeby szybciej otrzezwiec, mimo to z braku tlenu wciaz byl lekko zamroczony. Zlapal latarke, oswietlil miejsce, gdzie upadl mezczyzna, ale nikogo juz tam nie bylo. Gdy uniosl latarke nieco wyzej, doszedl go cichy odglos, cos jakby szept, i na tle wejscia do pieczary zobaczyl jego sylwetke. Swiatlo sprawilo, ze mezczyzna odwrocil glowe i przez ulamek sekundy Bourne widzial jego twarz. Zaraz potem obcy zniknal miedzy drzewami.

Bourne puscil sie w pogon i po chwili uslyszal cichy trzask i stlumiony swist. W gorze wyczul jakis ruch i przedarlszy sie przez krzewy, dobiegl do miejsca, gdzie zastawil pulapke, z wirginskiego wielobluszcza uplotl siec i przywiazal ja do mlodego drzewka, ktore przedtem mocno wygial i napial. Napastnik musial w nia wpasc. Mysliwy stal sie zwierzyna. Gotow stawic czolo zabojcy, Bourne podszedl do drzewa i przecial siec. Ale siec byla pusta.

Pusta! Zebral ja i zobaczyl dziure, ktora tamten wycial w jej gornej czesci. Szybki byl, sprytny i przygotowany; teraz trudniej go bedzie zaskoczyc.

Zadarl glowe i zatoczyl latarka szeroki luk, oswietlajac platanine galezi. Wbrew sobie, odczuwal podziw dla zmyslnosci i przebieglosci przeciwnika. Zgasil latarke i zanurzyl sie w noc. Krzyknal lelek, a potem, po dluzszej ciszy, gdzies z porosnietych sosnami wzgorz odpowiedziala mu zalobnie sowa.

Bourne odchylil do tylu glowe i gleboko odetchnal. Na wewnetrznym ekranie oczu utrwalila sie plaska twarz i ciemne zrenice kogos, kogo – przez chwile byl tego calkowicie pewny – minal w drodze do sali wykladowej, z ktorej strzelal snajper.

Nareszcie znal zarowno twarz, jak i glos napastnika.

'Moglbym cie zabic juz teraz, ale nie zabije. Tu jest za slabe swiatlo. Kiedy bedziesz umieral, chce patrzec ci w oczy'.

Rozdzial 3

Glowna siedziba Humanistas Ltd., miedzynarodowej organizacji obrony praw czlowieka, miescila sie na soczystozielonym zachodnim zboczu Wzgorza Gellerta w Budapeszcie. Patrzac w wielkie panoramiczne okno, Stiepan Spalko wyobrazil sobie Dunaj i lezace u stop wzgorza miasto.

Wyszedl zza biurka, zeby usiasc w wyscielanym fotelu naprzeciwko czarnoskorego kenijskiego prezydenta. Przy drzwiach, ze splecionymi /, tylu rekami, stali jego osobisci ochroniarze z kamiennym wyrazem twarzy i z niewidzacym wzrokiem, tak powszechnym wsrod rzadowych goryli. Na scianie nad nimi widniala plaskorzezba przedstawiajaca zielony krzyz na dloni, znany na calym swiecie znak organizacji. Prezydent Jomo pochodzil z Kikuju, najwiekszego kenijskiego plemienia, i byl – w prostej linii – potomkiem Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta republiki. Tak jak jego slynny dziadek, byl Mzee, co w jezyku swahili oznacza godnego szacunku czlonka starszyzny. Na stoliku miedzy nimi stal srebrny serwis z osiemnastego wieku. W filizankach czekala herbata, a na bogato zdobionej owalnej tacy kruche ciasteczka i artystycznie ulozone, kunsztownie przystrojone male kanapki. Spalko i prezydent rozmawiali spokojnym, przyciszonym tonem.

– Doprawdy nie wiem, od czego zaczac i jak mam dziekowac za hojnosc, jaka pan i panska organizacja nam okazali – mowil Jomo. Siedzial sztywno wyprostowany, nie dotykajac plecami wygodnego pluszowego oparcia. Czas i przezycia odebraly jego twarzy cala zywotnosc, jaka goscila na niej w mlodosci. Jego skora byla wciaz lsniaca, ale szarawa. Rysy mial sciagniete, zastygle jak lawa od znoju i wytrwalej walki na przekor wszystkim i wszystkiemu. Wygladal jak wojownik ze zbyt dlugo obleganej twierdzy. Nogi, zgiete w kolanach dokladnie pod katem prostym, trzymal razem. Na kolanach spoczywala dluga blyszczaca szkatula z bogatego w sloje drewna bubinga. Niemal wstydliwie podal ja Spalce. – Ze szczerym, plynacym z serca blogoslawienstwem od ludow Kenii, panie dyrektorze.

– Dziekuje, panie prezydencie. Jest pan zbyt uprzejmy – powiedzial Spalko.

– Nie, to panu naleza sie podziekowania za uprzejmosc i zyczliwosc. – Jomo z zainteresowaniem patrzyl, jak Spalko otwiera szkatule W srodku spoczywal plaski noz i prawie owalny, nieco splaszczony kamien.

– Boze, to chyba nie… githathi!

– Tak, to prawdziwy githathi – odparl z wyraznym zadowoleniem Jomo. – Pochodzi z mojej rodzinnej wioski, z kiama, do ktorej wciaz naleze.

Prezydent mowil o radzie starszych. Dla czlonkow szczepu githathi byl wprost bezcenny. Ilekroc wsrod starszyzny doszlo do sporu, ktorego nie mozna bylo zalagodzic, wszyscy skladali przysiege na ten wlasnie kamien. Spalko wyjal ze szkatuly noz z rekojescia z rzezbionego krwawnika. Noz tez mial znaczenie rytualne. Gdy spor dotyczyl sprawy zycia lub smierci, jego ostrze rozgrzewano i kladziono na jezyku wszystkich, ktorzy sie klocili, a oznaka winy lub niewinnosci byl stopien i rozleglosc doznanych poparzen.

– Ciekawi mnie – rzucil figlarnie Spalko – czy ten githathi pochodzi z kiama czy z njamai

Jomo wybuchnal gromkim smiechem. Smial sie tak glosno, tak serdecznie, ze trzesly mu sie uszy. Rzadko mial ku temu okazje. Nie pamietal, kiedy smial sie tak ostatni raz.

– Widze, ze slyszal pan o naszych tajnych naradach. Panska wiedza o zwyczajach i tradycjach Kenii jest doprawdy zadziwiajaca.

– Historia waszego kraju jest dluga i krwawa, panie prezydencie. Mocno wierze, ze to wlasnie ona udziela nam najwazniejszych lekcji.

Jomo kiwnal glowa.

– Ma pan racje. Musze po raz kolejny powtorzyc, ze nie wiem, w jakim stanie bylaby nasza republika, gdyby nie panscy lekarze i ich szczepionki.

– Przeciwko AIDS szczepionki nie ma – odrzekl Spalko lagodnie, lecz stanowczo. – Dzieki mieszankom lekarstw wspolczesna medycyna jest w stanie zmniejszyc cierpienie i liczba zgonow, ale rozprzestrzenianie sie tej choroby moze powstrzymac tylko surowy nakaz stosowania prezerwatyw lub calkowita wstrzemiezliwosc.

– Oczywiscie, oczywiscie… – Jomo oblizal wargi. Nie znosil prosic o wsparcie do czlowieka, ktory tyle juz dla nich zrobil, lecz jaki mial wybor? Epidemia AIDS dziesiatkowala ludnosc kraju. Jego rodacy cierpieli, umierali. – Chodzi o to, ze potrzebujemy wiecej lekarstw. Zrobil pan bardzo duzo, zeby moj lud nie cierpial, ale na pomoc czekaja jeszcze tysiace.

– Panie prezydencie. – Nachylili sie ku sobie i glowe Spalki zalaly wpadajace przez okna promienie slonca, nadajac jej niemal nadprzyrodzony blask. Swiatlo zalalo rowniez lsniaca, nienaturalnie gladka i pozbawiona porow skore lewej strony jego twarzy. Widok ten wstrzasnal Kenijczykiem i zbil go z tropu. – Humanistas jest gotowa wrocic do panskiego

kraju z dwukrotnie wieksza liczba lekarzy i dwukrotnie wieksza iloscia lekarstw. Ale pan i panski rzad musicie zrobic… swoje.

Jomo zrozumial, ze Spalko proponuje cos wiecej niz promowanie bezpiecznego seksu i rozdawanie prezerwatyw. Gwaltownie odwrocil glowe i odprawil ochroniarzy.

– W tych niebezpiecznych czasach to smutna koniecznosc – powiedzial, gdy znikneli za drzwiami. – Ale ciagle towarzystwo czasem nuzy.

Spalko odpowiedzial mu lekkim usmiechem. Wiedza o historii i plemiennych zwyczajach Kenijczykow nie pozwalala mu lekcewazyc prezydenta, jak czasem robili inni. Jomo mial wielkie potrzeby, lecz nie nalezal do tych, ktorzy pozwoliliby sie wykorzystac. Dla Kikuju, ludzi bardzo dumnych, duma byla tym wazniejsza, ze poza nia nie mieli nic cennego.

Spalko nachylil sie jeszcze bardziej, otworzyl skrzynke, poczestowal goscia kubanskim cygarem i wzial jedno dla siebie. Wstali, zapalili i podeszli do okna wychodzacego na spokojny, zalany sloncem Dunaj.

– Piekny widok – rzucil Spalko.

– Tak, rzeczywiscie – odparl Kenijczyk.

– Taki pogodny. – Spalko wypuscil blekitny klab aromatycznego dymu. – Trudno to pogodzic z ogromem cierpienia w innych czesciach swiata. – Spojrzal na Jomo. – Panie prezydencie, oddalby mi pan wielka osobista przysluge, udzielajac naszej organizacji siedmiodniowego pozwolenia na nieograniczony dostep do przestrzeni

Вы читаете Dziedzictwo Bourne'a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату