powietrznej panskiego
kraju.
Nieograniczony? – powtorzyl Jomo.
Starty, ladowania i tak dalej. Bez odprawy celnej i paszportowej, bez inspekcji, bez niczego, co by nas spowolnilo.
Jomo udal, ze sie zastanawia. Myslal, zawziecie pykal z cygara, lecz Spalko wiedzial, ze ta propozycja jest mu nie w smak.
Moge to zalatwic, ale tylko na trzy dni – odparl wreszcie. – Nie na dluzej, ludzie zaczeliby gadac.
– Zatem musza nam wystarczyc trzy dni. – Spalko niczego wiecej nie chcial. Moglby uprzec sie przy tygodniu, ale w ten sposob odarlby Jomo Z resztek dumy. Glupi i prawdopodobnie bardzo kosztowny blad, zwazywszy na to, co mialo sie niebawem stac. Ostatecznie byl ambasadorem dobrej woli, a nie niesnasek. Wyciagnal reke i Kenijczyk uscisnal ja sucha, stwardniala dlonia. Dlon ta bardzo sie Spalce podobala. Byla to reka
robotnika, kogos, kto nie bal sie jej ubrudzic.
Po wyjsciu prezydenta nadeszla pora na Ethana Hearna, nowego pracownika. Spalko chcial pokazac mu biuro. Moglby to zlecic ktoremus z asystentow, ale szczycil sie tym, ze nowych zawsze oprowadzal sam. Hearn byl mlodym, bystrym entuzjasta i pracowal przedtem w klinice Eurocenter Bio- I po drugiej stronie miasta. Znakomicie radzil sobie z gromadzeniem funduszy i mial znajomosci wsrod bogaczy i europejskiej elity. Spalko stwierdzil, ze jest to czlowiek elokwentny, mily w obyciu i stanowczy, krotko mowiac, urodzony filantrop, ktos, kogo potrzebowal do utrzymania wysmienitej reputacji Humanistas Ltd. Poza tym szczerze go lubil. Hearn przypominal mu jego samego sprzed lat, sprzed wypadku, w ktorym stracil w ogniu polowe twarzy.
Oprowadzil go po szesciu pietrach gmachu, gdzie miescily sie pracownie, wydzialy statystyczne niezbedne do gromadzenia funduszy – najzywotniejszy organ wszystkich organizacji charytatywnych – ksiegowosc, zaopatrzenie, kadry, biura ekspedycyjne oraz wydzialy techniczne, zajmujace sie utrzymaniem flotylli nalezacych do organizacji pasazerskich samolotow odrzutowych, samolotow transportowych, statkow i smiglowcow. Ostatnim przystankiem byl wydzial badawczo- rozwojowy, gdzie na Hearna czekal nowy gabinet. Byl jeszcze pusty, jesli nie liczyc biurka, fotela obrotowego, komputera i konsoli telefonicznej.
– Reszte mebli wstawia za kilka dni – powiedzial Spalko.
– Nie ma problemu, panie dyrektorze. Wystarczy mi komputer i telefon.
– Male ostrzezenie – usmiechnal sie Spalko. – Pracujemy tu dlugo, czesto calymi nocami, Ale nie jestesmy nieludzcy. Nasze sofy sie rozkladaja i mozna na nich spac.
– Prosze sie nie martwic – odrzekl takze z usmiechem Hearn. – Zdazylem do tego przywyknac.
– Mow mi Stiepan. – Spalko uscisnal mu reke. – Jak wszyscy.
Gdy zadzwonil telefon, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej lutowal ramie cynowego zolnierza z okresu wojny o niepodleglosc Stanow Zjednoczonych, Postanowil, ze do diabla z tym, nie odbierze, i przekornie pozwolil mu dzwonic, chociaz dobrze wiedzial, kto czeka na drugim koncu linii. Nie podniosl sluchawki pewnie dlatego, ze nie chcial slyszec, co Lindros ma mu do powiedzenia. Myslal, ze wyslano go na miejsce przestepstwa, bo zabici byli ludzmi waznymi dla firmy. I rzeczywiscie byli. Ale tak naprawde zlecil mu to, bo sam nie mial serca tam pojechac. Nie znioslby widoku twarzy martwego Conklina.
Siedzial na stolku w swoim piwnicznym warsztacie, ciasnym, malenkim, idealnie uporzadkowanym pomieszczeniu pelnym szuflad i przegrodek, w klitce, ktora byla swiatem samym w sobie, swiatem, do ktorego zona i dzieci, kiedy jeszcze z nimi mieszkaly, nie mialy wstepu.
Zza otwartych drzwi wychynela glowa Madeleine.
– Kurt, telefon.
Przeciez slyszal, nie byl gluchy.
Z drewnianej skrzyneczki pelnej zolnierskich konczyn, glow i korpusow wyjal reke i uwaznie ja obejrzal. Mial duza glowe, lecz grzywa zaczesanych do gory bialych wlosow i szerokie, wysoko sklepione czolo nadawaly mu wyglad medrca, jesli nie wieszcza. Oczy byly wciaz jeszcze zimne, niebieskie i wyrachowane, ale coraz glebsze kurze lapki sciagaly skore w dol, dlatego robil wrazenie czlowieka wiecznie skwaszonego.
– Kurt, slyszysz mnie?
– Nie jestem gluchy. – Palce cynowego zolnierza byly lekko zakrzywione, jakby siegaly po cos nienazwanego i niewiadomego.
– Odbierzesz czy nie?
– Nie twoja sprawa, do ciezkiej cholery! – wrzasnal. – Idz spac. – Chwile pozniej z zadowoleniem uslyszal cichy szmer zamykanych drzwi.
Dlaczego nie moze zostawic mnie w spokoju? – pomyslal. Zwlaszcza teraz. Trzydziesci lat po slubie. Powinna mnie znac.
Czerwone do czerwonego… Na powrot zajal sie praca, dopasowujac reke do ramienia, ustalajac jej ostateczne ulozenie. Wlasnie tak radzil sobie z sytuacjami, nad ktorymi nie panowal. Zabawial sie w Boga ze swoimi zolnierzykami: kupowal je, cial na kawalki, a potem skladal tak, jak mu to odpowiadalo. Bo tu, w stworzonym przez siebie swiecie, panowal nad wszystkim i nad wszystkimi.
Telefon dzwonil i dzwonil, mechanicznie i monotonnie, a on zacisnal zeby, jakby ten dzwiek go irytowal. Jakich cudownych czynow dokonywali w mlodosci z Aleksem! Misja w Rosji, kiedy to omal nie wyladowali na Lubiance. Przerzuty przez mur berlinski. Tajemnice szpicli ze Staasi. Przesluchanie radzieckiego uciekiniera w wiedenskiej kryjowce, rzekomego funkcjonariusza KGB, ktory okazal sie podwojnym agentem. Smierc Bernda, ich wieloletniego lacznika, wspolczucie, z jakim zapewniali jego zona, ze zajma sie ich synem Dieterem, zabiora go do Stanow i zapisza do szkoly. Dotrzymali slowa i dostali nagrode za swoja hojnosc. Dieter nie wrocil do matki. Wstapil do agencji i przez wiele lat, az do tego koszmarnego wypadku motocyklowego, byl dyrektorem wydzialu naukowo- technicznego.
Gdzie podzialo sie tamto zycie? Zlozono je do grobu, najpierw Bernda, potem Dietera, a teraz Aleksa. Jak to sie stalo, ze pamietal tylko przeblyski? Okaleczyl go czas i obowiazki, nie ma co do tego zadnych watpliwosci. Byl juz stary. Pod pewnymi wzgledami mial teraz wieksza wladze, ale wszystkie smiale wyczyny, wigor, z jakim on i Alex zdobywali tajemnice tego swiata, odmieniajac los narodow, wypalily sie na popiol i juz nigdy nie wroca.
Grzmotnal mlotkiem i zrobil z zolnierza kaleke. Dopiero wtedy podniosl sluchawke.
– Tak, Martin.
Lindros momentalnie wyczul, ze szef jest nie w humorze.
– Wszystko w porzadku, panie dyrektorze?
– Nie, do ciezkiej cholery, nic nie jest w porzadku! – Tego wlasnie potrzebowal: kolejnej okazji. Musial dac upust gniewowi i frustracji. – W tych okolicznosciach?
– Przykro mi.
– Wcale nie – odparl jadowicie dyrektor. – Nie jest ci przykro. Nie masz pojecia, jak to jest. – Patrzyl na zmiazdzonego cynowego zolnierza, wciaz majac w myslach miniona chwale. – Czego chcesz?
– Mialem informowac pana na biezaco.
– Tak? – Dyrektor podparl glowe reka. – Tak, chyba tak. No i co tam?
– Ten trzeci samochod przed domem Conklina nalezy do Davida Webba. Czule ucho dyrektora wychwycilo charakterystyczna nutke w jego glosie.
– Ale?
– Ale Webba tu nie ma.
– Pewnie, ze nie ma.
– Ale byl. Psy poweszyly w jego wozie, doszly do lasu i zgubily trop nad brzegiem strumienia.
Dyrektor zamknal oczy. Alexander Conklin i Morris Panov zabici, a Jason Bourne przepada bez sladu na piec dni przed antyterrorystycznym szczytem w Reykjaviku, najwazniejszym miedzynarodowym spotkaniem w tym stuleciu. Zadrzal. Nie znosil niedokonczonych spraw, ale Roberta Alonzo- Ortiz, prezydencka doradczyni do spraw bezpieczenstwa narodowego, ktora rezyserowala cale to przedstawienie, nie znosila ich jeszcze bardziej.
– Co mowia ci z dochodzeniowki? Spece od balistyki?
– Nic. Wypowiedza sie dopiero jutro rano. Wczesniej sie nie da.
– Jesli chodzi o FBI i pozostale agencje…
– Juz to zalatwilem. Mamy wolna reke.
Dyrektor westchnal. Cieszyl sie, ze Lindros przejawia inicjatywe, ale nie lubil, kiedy mu przerywano.
– Wracaj do pracy – mruknal i odlozyl sluchawke.