jeszcze wiele pracy. Mozemy zaczynac?
– Jak najbardziej – odparl Fejd al- Saud, zajmujac swoje zwykle miejsce na podwyzszeniu, gdzie juz niedlugo przywodcy czolowych panstw arabskich mieli zasiasc ramie w ramie z mieszkancami Stanow Zjednoczonych i Rosji, aby wypracowac pierwsza wspolna arabsko- zachodnia inicjatywe przeciwdzialania miedzynarodowemu terroryzmowi. – Otrzymalem instrukcje od moich kolegow reprezentujacych pozostale narody islamskie i z przyjemnoscia wam je przedstawie.
– Chyba zadania – warknal Karpow. Wciaz nie mogl sie pogodzic z decyzja, by spotkania prowadzic po angielsku, ale zostal w tej kwestii prze glosowany dwa do jednego.
– Dlaczego masz do wszystkiego takie negatywne podejscie? – zaprotestowal Hull.
Karpow sie najezyl. Hull wiedzial, ze Rosjanin nie znosi amerykanskiej bezposredniosci.
– Zadania maja charakterystyczny smrod, panie Hull- oznajmil, znaczaco stukajac palcem w czubek czerwonego nochala. – I wlasnie go czuja.
– Dziwi mnie, ze mozesz cokolwiek wyczuc po tylu latach picia wodki.
– Picie wodki robi z nas prawdziwych mezczyzn! – Karpow drwiaco skrzywil usta. – Nie takich jak wy, Amerykanie.
– Myslisz, ze bede cie sluchal, Borys? Ciebie, Rosjanina? Twoj kraj to obraz nedzy i rozpaczy. Komunizm okazal sie tak przezarty korupcja, ze wasze imperium zawalilo sie pod wlasnym ciezarem. Jestescie duchowy mi bankrutami!
Karpow poderwal sie z miejsca z policzkami plonacymi czerwienia rownie intensywna jak nos i usta.
– Mam dosc twoich obelg!
– Szkoda. – Hull wstal gwaltownie, przewracajac krzeslo i calkiem zapominajac o przestrogach dyrektora CIA. – Bo ja sie dopiero rozgrzewam.
– Panowie, panowie! – Fejd al- Saud rozdzielil przeciwnikow, przemawiajac spokojnym, wywazonym glosem. – Klocicie sie jak dzieci. To nam nie pomoze wykonac powierzonych zadan – strofowal ich, spogladajac to na jednego, to na drugiego. – Kazdy z nas wiernie sluzy glowie swojego panstwa, prawda? Musimy sluzyc im najlepiej, jak potrafimy. – Nie odpuscil, poki obaj nie przyznali mu racji.
Karpow usiadl i zalozyl rece na piersi. Hull uniosl krzeslo, przystawil je oparciem do stolu i opadl na nie z cierpkim wyrazem twarzy.
– Mozemy sie nie lubic, ale musimy nauczyc sie wspolpracowac – oznajmil Fejd al- Saud.
Hull niejasno zdawal sobie sprawe, ze procz agresywnego nieprzejednania cos jeszcze draznilo go w Karpowie. Musial sie chwile zastanowic, aby odkryc zrodlo tej irytacji, ale w koncu zrozumial. Karpow, ze swym bezczelnym samozadowoleniem, przypominal mu Davida Webba – albo raczej Jasona Bourne'a, jak kazano go nazywac wszystkim pracownikom agencji. To Bourne stal sie chloptasiem Aleksa Conklina, mimo wszystkich demagogicznych sztuczek i subtelnych intryg, ktorych probowal Hull, nim wreszcie dal sobie spokoj i przeszedl do Centrum Antyterrorystycznego. Na swoim nowym stanowisku bez watpienia odniosl sukces, nigdy jednak nie zapomnial, co stracil przez Bourne'a. Conklin byl w agencji legenda. Praca z nim stanowila jedyne marzenie Hulla, od kiedy wstapil do CIA dwadziescia lat temu. Dzieciece marzenia latwo porzucic. Ale marzenia doroslego to calkiem inna sprawa. Dla Hulla gorycz niespelnienia nigdy nie minela.
Prawde powiedziawszy, ucieszyl sie, kiedy Stary go poinformowal, ze zdrajca mogl dazyc do Reykjaviku. Na mysl, ze Bourne zwrocil sie przeciw swemu mentorowi i wszedl na droge zbrodni, az krew mu zawrzala. Gdyby Conklin wybral mnie, pomyslal, zylby do dzis. Swiadomosc, ze to on moglby wykonac wydany przez agencje wyrok na Bourne'a, dodawala mu sil. Ale wkrotce otrzymal wiadomosc o smierci Bourne'a i jego euforia zmienila sie w rozczarowanie. Stal sie niezwykle drazliwy, irytowali go nawet agenci operacyjni Secret Service, z ktorymi musial utrzymywac bliskie relacje. Teraz, z braku innego celu, wbil mordercze spojrzenie w Karpowa, a Rosjanin odpowiedzial mu tym samym.
Wyszedlszy z mieszkania Annaki, Bourne nie wsiadl do windy, tylko wspial sie po krotkich schodach awaryjnych prowadzacych na dach. Dotarl na gore i szybko i skutecznie poradzil sobie z systemem alarmowym.
Silny wiatr przygnal ciemnoszare chmury, przyslaniajac popoludniowe slonce. Bourne popatrzyl na poludnie, ku czterem kopulom tureckiej Lazni Kiralya. Podszedl do parapetu i wychylil sie niemal w tym samym miejscu, ktore niecala godzine wczesniej zajmowal Chan.
Ze swego punktu obserwacyjnego przepatrywal ulice, sprawdzil, czy ktos nie stoi w podcieniu bramy i czy ktorys z przechodniow nie porusza sie zbyt powoli albo nie stoi. Zauwazyl spacerujace razem dwie mlode kobiety, matke z wozkiem oraz starca, ktoremu przyjrzal sie szczegolnie uwaznie, pamietajac, ze Chan to prawdziwy mistrz kamuflazu.
Nie dostrzeglszy niczego podejrzanego, skupil uwage na zaparkowanych samochodach, szukajac czegokolwiek niezwyklego. Wszystkie samochody wypozyczane na Wegrzech musza miec nalepke identyfikacyjna. W dzielnicy takiej jak ta wynajety samochod bylby czyms podejrzanym.
I rzeczywiscie – czarna wypozyczona skoda stala przecznice dalej, po drugiej stronie ulicy. Dokladnie przyjrzal sie jej pozycji. Osoba siedzaca za kierownica mialaby dobry widok na brame domu pod numerem 106/ 108. Jednak w tej chwili ani za kierownica, ani na innym siedzeniu samochodu nie bylo nikogo.
Odwrocil sie i ruszyl z powrotem przez dach.
Chan, przyczajony na klatce schodowej, obserwowal, jak Bourne zbliza sie do niego. Wiedzial, ze teraz ma szanse. Jego przeciwnik, bez watpienia zajety sprawdzaniem okolicy, niczego nie podejrzewal. Niczym we snie – we snie, ktory snil przez dziesiatki lat – zobaczyl, jak zamyslony Bourne idzie prosto w jego kierunku. Chana ogarnal gniew. Oto czlowiek, ktory siedzial obok niego i nie rozpoznal go, ktory nawet wowczas, gdy Chan powiedzial mu, kim jest, nie chcial w to uwierzyc. To tylko umocnilo w nim przekonanie, ze Bourne nigdy go nie chcial, umialby uciec i zostawic go na pastwe losu.
Dlatego gdy poderwal sie z miejsca, wezbrala w nim furia. Kiedy Bourne wszedl w podcien bramy, Chan uderzyl czolem w grzbiet jego nosa. Poplynela krew. Zaatakowany zatoczyl sie do tylu. Chan, wykorzystujac swa przewage, ruszyl na niego, lecz Bourne odpowiedzial kopniakiem.
– Cze- sa! – wydyszal.
Chan sparowal uderzenie i przycisnal lewe ramie do jego tulowia, zamykajac w kleszczach kostke Bourne'a. I wtedy Bourne go zaskoczyl. Zamiast stracic rownowage, zaparl sie plecami i posladkami o stalowe drzwi i bolesnie kopnal prawa stopa w prawy bark Chana, zmuszajac go do puszczenia kostki.
– Mi- sa! – krzyknal cicho.
Ruszyl na Chana, ktory udal, ze zwija sie z bolu, by po sekundzie wyprowadzic cios wyprostowana dlonia w splot sloneczny Bourne'a. Natychmiast chwycil glowe Jasona i uderzyl nia o drzwi na dach. Bourne'owi oczy zaszly mgla.
– Co kombinuje Spalko? – rzucil ostro Chan. – Wiesz, prawda? Bourne'owi od bolu i szoku zakrecilo sie w glowie. Probowal jednoczesnie skupic wzrok i oczyscic umysl.
– Kim jest… Spalko? – Zdawalo mu sie, ze jego glos dobiega gdzies z oddali.
– Przeciez wiesz.
Bourne potrzasnal glowa i poczul, jak przenikaja ja sztylety bolu. Pod jego wplywem zacisnal powieki.
– Myslalem… myslalem, ze chcesz mnie zabic.
– Sluchaj mnie!
– Kim jestes? – wyszeptal ochryple Bourne. – Skad wiesz o moim synu? Skad wiesz o Joshui?
– Sluchaj mnie! – Chan zblizyl glowe do glowy Bourne'a. – Stiepan Spalko to facet, ktory zlecil zabojstwo Aleksa Conklina, facet, ktory cie wrobil… ktory wrobil nas obu. Czemu to zrobil, Bourne? Ty to wiesz, a ja sie musze dowiedziec!
Bourne poczul sie, jakby uwiazl miedzy krami lodu. Wszystko wokol poruszalo sie nieskonczenie powoli. Nie mogl zebrac mysli. Nagle cos zobaczyl. Zaskakujacy widok wyrwal go z bezwladu. Cos tkwilo w prawym uchu Chana. Co to jest? Udajac straszliwy bol, przechylil lekko glowa i dostrzegl miniaturowa sluchawke.
– Kim jestes? – wykrztusil. – Kim jestes, do cholery?!
Wydawalo sie, ze prowadza jednoczesnie dwie rozmowy, niczym ludzie z dwoch roznych swiatow, zyjacy odrebnym zyciem. Mowili coraz glosniej, krzyczeli pod wplywem emocji – a im bardziej krzyczeli, tym bardziej sie od siebie oddalali.
– Przeciez ci powiedzialem! – Rece Chana pokryte byly krwia z nosa Bourne'a, ktora juz krzepla mu w nozdrzach. – Jestem twoim synem!