spirali.
Jesli tak, to jego sekwencja i tak ulozyla sie niezle. Znal znacznie gorsze perwersje z tejze tematyki.
Kiedys, zafascynowany powiescia Prousta, postanowil dowiedziec sie czegos wiecej o nim samym. To, co przeczytal, bylo dosc szokujace. Ten drobny, cherlawy, zawsze chory, kaszlacy, egzaltowany, chorobliwie wrazliwy i wymagajacy zawsze kobiecej opieki syn arystokraty mimo niezwyklego wrazenia, jakie wywieral na kobietach, sam wyznal, ze onanizowal sie dosc regularnie. Glownie podpatrujac mlodych chlopcow, rozbierajacych sie przed pojsciem do lozka. Czasami gdy i to nie dostarczalo mu satysfakcji, kazal sluzacemu wnosic do sypialni oslonieta jedwabna czarna apaszka klatke z dwoma szczurami. Jeden byl ogromny i wyglodzony, drugi maly i leniwy z przejedzenia. Proust, onanizujac sie, zdejmowal apaszke przykrywajaca klatke i gdy duzy glodny szczur pozeral malego... on ejakulowal. W pierwszym odruchu poczul obrzydzenie. Potem, po glebszym zastanowieniu, postanowil przeczytac wszystko, co Proust napisal. Odraza zniknela.
Jeszcze inna sekwencje musial nosic w sobie przystojny, kochany przez kobiety John Fitzgerald Kennedy, prezydent USA, ktory, umierajac tak spektakularnie w Dallas, stal sie niesmiertelny. Z publikowanych wspomnien o nim wylania sie obraz seksoholika o wyrafinowanych preferencjach seksualnych. Kennedy szczegolnie upodobal sobie akty milosne w wannie, glownie ze wzgledu na nieustanne bole kregoslupa. Kobiety, ktore kochaly sie z nim, zazwyczaj staly nachylone poza wanna i calujac go, piescily jego cialo. Gdy zblizal sie finalny moment – dla Kennedy'ego oczywiscie – do lazienki wpadal ochroniarz i chwytajac kobiete za kark, przytapial ja w wannie. W momencie gdy ta resztkami sil, w konwulsjach, usilowala sie uwolnic, Kennedy rzekomo z rozkosza ejakulowal.
Sekwencja genow odpowiedzialna za te perwersje wydala mu sie zdecydowanie gorsza niz ta u Prousta.
Wtedy jednak nie interesowal go ani Proust, ani Kennedy, wtedy myslal tylko o tym, co sie zdarzylo i co bedzie dalej. Nagle stal sie czescia «naszej» grupy i od tego dnia sekwencjonowanie genow pewnej bakterii stalo sie najwazniejsza sprawa jego zycia.
Majac taka mape, mozna by «przetlumaczyc» ja na bialka sterujace procesami zyciowymi, znajac biochemie tych bialek mozna by wiedziec na przyklad, jaki gen odpowiedzialny jest za wytwarzanie przez organizm ludzki dopaminy, ktorej niedomiar prowadzi do choroby Parkinsona, a jej nadmiar jest rejestrowany (zazwyczaj przez bardzo krotki okres) w przypadku stanu powszechnie opisywanego w literaturze nienaukowej jako stan zakochania. Nie dosc, ze wyleczyliby ta wiedza tysiace nieuleczalnie chorych i ponizanych przez te chorobe ludzi, to na dodatek mogliby sie genetycznie zakochiwac.
Czasami, najczesciej dobrze po polnocy, zamawiali taksowke, zostawiali na godzine tego swojego «tyfusa» i przenosili sie na patio z barem w hotelu Dauphine New Orleans w Dzielnicy Francuskiej, gdzie pijac piwo i sluchajac bluesa, snuli takie fantastyczne scenariusze, wierzac, ze to wlasnie oni sa tymi, ktorzy rozpoczynaja skladac te gigantyczne puzzle z genow. Na dodatek w swej bezczelnosci byli przekonani, ze je zloza w calosc. Im wiecej mieli piwa we krwi i im wiecej bylo bluesa w powietrzu, tym glebiej w to wierzyli.
Z jego obecnej perspektywy, w czasach, kiedy o genetyce rozmawia sie juz prawie przy kazdej budce z piwem, odkad obdarzyla swiat spektakularnym aktem sklonowania pewnej owcy, po tylu latach, ktore minely od tamtych dni, patrzy na tamten projekt i tamte badania z odrobina drwiny i wyzszosci, ale takze z zaduma i podziwem dla entuzjazmu, jaki wtedy w sobie nosil. To, co robili kilkanascie lat temu w Nowym Orleanie, bylo wazne, ale to byla, w porownaniu z tym, co dzieje sie teraz, taka infantylna genetyka.
Ale taka jest juz chyba kolej rzeczy w nauce.
Teraz wie przeciez, ze to wcale nie jest jedna ukladanka.
Ktos rozsypal na stole wiecej niz sto tysiecy puzzli.
Tak jak wtedy, tak i teraz czasami zastanawial sie, czy to Bog. To troche wiedzy wtedy oddalilo go od Boga. Zauwazyl jednak, ze obecnie, wiedzac i rozumiejac tak wiele wiecej, jest znacznie bardziej pokorny i bardziej sklonny uwierzyc, ze to jednak Bog byl tym Wielkim Programista.
Tylko wersja Kennedy'ego i Prousta mu troche nie wyszla.
Wiedzial tez teraz doskonale, ze tych puzzli nie moglo zlozyc w calosc kilku napalonych informatykow, genetykow i biologow molekularnych marzacych o slawie. Nawet gdyby, aby nie tracic czasu, postanowili przestac oddychac, zatracajac sie w pracy. Ale wtedy w Nowym Orleanie tego jeszcze nie wiedzial.
Nikt tego jeszcze nie wiedzial.
Wtedy pracowal jak w amoku, do upadlego... doslownie.
Kiedys zasnal przy komputerze i spadl z krzesla na porozrzucane na podlodze ksiazki. Poniewaz zaluzje w oknach jego biura byly caly czas opuszczone, nie rejestrowal pory dnia. U niego bylo zawsze jasno od burczacych jarzeniowek podczepionych do sufitu w pokoju numer 4018 na trzecim pietrze budynku Percival Stern, gdzie miescilo sie ich laboratorium. Kiedys w niedziele, gdy w jego lodowce zostaly tylko przybrudzone paski pochlaniacza zapachow i nic wiecej, umowil sie z Jimem na wielkie zakupy w duzym supermarkecie na koncu ulicy.
Umowil sie na szesnasta i... zaspal.
A polozyl sie do lozka w sobote przed polnoca.
Nawet nie zastanawial sie, czy moze byc inaczej. Podswiadomie czul, ze nie. Ten projekt byl jego zyciem. Wszystko musial mu podporzadkowac.
«Nie przyjdziesz do laboratorium tylko wtedy, gdy jestes naprawde bardzo chory. Chory naprawde jestes dopiero wtedy, gdy dluzej niz kilkanascie godzin plujesz krwia».
Tak zdefiniowal to krotko i obrazowo hinduski programista, ktory dolaczyl do nich mniej wiecej w tym samym czasie co on.
Zastanawial sie, czy tylko on tak pracuje. Czasami pytal o to kolegow
«Stary, ja dopiero dzisiaj zauwazylem, ze moja mala Joasia jest juz w trzeciej klasie. A jutro odbiera swiadectwo i zaczyna wakacje».
Od kilku tygodni wstawal o wpol do piatej, zapalal papierosa, zbieral porozrzucana po calym pokoju odziez, nastawial kawe i cucil sie lodowatym prysznicem w lazience na parterze. Czesto zdarzalo mu sie dopiero pod prysznicem zauwazyc, ze wszedl tam z papierosem. Ubierajac sie, lykal kawe, wrzucal do plecaka kartki z notatkami, ktore zrobil ostatniej nocy, i wybiegal, aby wsiasc do samochodu Jima, ktory czekal na niego juz od kilku minut.
Jim, odkad rozpoczal prace na budowie nieopodal jego uniwersytetu, podwozil go do Tulane. Codziennie czekal na niego, zawsze w najlepszym nastroju, zawsze usmiechniety i swiezy jak wiosenna laka. Wywolywal w nim tym swoim stanem i nastrojem rodzaj rozdraznienia i niecheci. Jak mozna byc tak radosnym o piatej rano, po tak krotkiej nocy i siedzac w takim samochodzie?
Jim mial buicka z lat szescdziesiatych, bez klimatyzacji, co w Nowym Orleanie uchodzilo za dowod albo wyjatkowej biedy, albo przynaleznosci do jakiejs wyjatkowo masochistycznej sekty religijnej. Ponadto tylne drzwi po stronie pasazera byly albo przywiazane grubym sznurem do zaglowka siedzenia kierowcy, albo musialy byc trzymane w trakcie jazdy przez pasazera.
Wsiadal do samochodu Jima z zamknietymi oczami, bral z popielniczki papierosa, ktory czekal na niego zapalony, i ruszali. Rozmawiac zaczynali dopiero po pierwszych kilku milach, gdy Jakub sie budzil. Jim znal ten ceremonial i zachowywal sie jak wierny i lojalny prywatny kierowca brytyjskiej rodziny krolewskiej.
Rychlo zaczelo zdarzac sie coraz czesciej, ze nie nocowal w domu, zostajac w biurze i pracujac z krotkimi przerwami przez cala noc.
Tamtej nocy, gdy zadzwonil Jacek, tak wlasnie bylo.
Dochodzila czwarta w nocy z soboty na niedziele.
Jim byl akurat u niego w biurze. W milczeniu nachylal sie nad elektroniczna aptekarska waga, ktora ustawil obok jego komputera. Odwazal w najwiekszym skupieniu porcje kokainy, pakujac je we wczesniej przygotowane woreczki. Na biurku obok komputera lezaly rzedy foliowych paczuszek z bialym proszkiem. Kazdy woreczek zawieral cztery «kreski».
Gdy skonczyl, na biurku lezala kokaina za 50 tysiecy dolarow.
Obszedl je dookola, bez slowa zgarniajac pakunki do obtluczonej i pogietej walizeczki. Skonczyl, zakodowal zamek walizki, przeciagnal jedna z bransolet policyjnych kajdanek przez swoja lewa dlon i zamknal specjalnym kluczem na przegubie. Druga bransoleta byla przyspawana do walizki. Podszedl do Jakuba i bez