proszkiem w samym rogu, przy obtluczonej kamiennej doniczce z wy­schnieta palma, ktora regularnie zapominal podlewac. Siegnal po niego, potem zdjal ze sciany stara fotografie, te sama, ktorej ostatnim razem uzyl Jim, usiadl na podlodze, wysuszyl szklo plomieniem zapalniczki, polozyl fotografie na podlodze i wysypal zawartosc woreczka na ciepla jeszcze powierzchnie. Wstal i z szuflady biurka wyjal maszynke do golenia, ktora trzymal tam, odkad zdarzalo mu sie spedzac tutaj cale noce. Odkrecil srub­ki mocujace zyletke w maszynce i wydobyl ja na zewnatrz. Wrocil pod okno i zaczal nieudolnie uderzac jej ostrzem w kupke bialego proszku na szybce. Nie minela nawet minuta, gdy poczul, ze dretwieje mu reka.

Jak Jim mogl tluc w ten proszek pietnascie minut bez przerwy? – pomyslal.

Byl pewien, ze i tego Jim nie nauczyl sie w Harvardzie, tylko w wie­zieniu w Baton Rouge.

Nagle zyletka przesunela sie w jego palcach, poczul bol i duza kro­pla krwi spadla na bialy proszek rozsypany na szkle.

Czerwona kropla powoli i majestatycznie wsiakala w snieznobiala kokaine na szybie. Przez kilka sekund patrzyl na to oczarowany.

Nagle zdal sobie sprawe, ze popelnia blad. Przeciez to nie krew ma byc w kokainie, tylko kokaina we krwi!

Szybkim ruchem oddzielil te czesc proszku, ktora nie zetknela sie jeszcze z krwia, uformowal dwie podluzne kreski, wyciagnal banknot z portfela, zwinal go w rurke, wsunal jej koniec w nos i wciagnal gwal­townie jedna kreske proszku. Przez chwile nachylal sie nad fotografia i widzac odbicie swojej twarzy ze sterczacym z nosa banknotem, za­smial sie, rozbawiony. Po krotkim wahaniu wciagnal takze druga kre­ske bialego proszku. Nastepnie oparl sie wygodnie plecami o sterte kar­tonow i sledzil leniwie, jak mijaja zmeczenie i wyczerpanie praca, nerwowosc i rozczarowanie ostatniej godziny. Wracala swiezosc.

Mozg znowu dal sie oszukac. I cialo tez.

Jim, gdyby tutaj byl, mialby znowu racje.

Bylo mu dobrze.

Teraz byl juz najzwyczajniejszym w swiecie cpunem.

Nikt nie zaprosil go tym razem do stolu. Sam sobie wysypal, sam sobie pokroil i sam sobie to przepuscil przez blone sluzowa. Tego juz nie mozna tlumaczyc tym, ze sie «chcialo raz sprobowac, aby wiedziec, jak to jest». On juz wiedzial, jak to jest. Wlasnie dlatego to robi.

Zaczynal rozumiec szympansa ze spektakularnego eksperymentu, o ktorym czytal ostatnio w prasie naukowej.

Przywiazany do fotela, podlaczony kablami do elektrokardiografu, elektroencefalografii oraz miernika cisnienia tetniczego szympans mogl, uderzajac lapa w zolty guzik bedacy koncowka dozownika, wstrzykiwac sobie roztwory roznych narkotykow: LSD, heroiny, mor­finy, amfetaminy, cracku i wielu innych, lacznie z kokaina. Po pewnej liczbie uderzen szympans osiagal swoisty stan nasycenia i przestawal uderzac, popadajac w rodzaj narkotycznego snu, letargu, narkozy lub euforii.

Poza jednym jedynym wyjatkiem.

Przy dozowniku z kokaina walil w zolty guzik tak dlugo, az puls rosl mu do ponad czterystu uderzen na minute, dostawal migotania komor serca i zdychal.

Z lapa na zoltym guziku.

Skad on to znal?

Jak to skad?!

Z Mazowsza, Podkarpacia, Pomorza i Kujaw na przyklad.

Tylko ze to nie byly szympansy, nikt nie podlaczal ich do elektrokar­diografu, a zwiazek chemiczny nie byl kokaina i oficjalnie nazywal sie roztworem wodnym etanolu, nieoficjalnie zas gorzala. Poniewaz ten zwia­zek chemiczny nie byl az tak szkodliwy, tracili przytomnosc bez migota­nia komor, ale «lape na zoltym guziku» tez trzymali do samego konca.

Myslal o tym szympansie bez wiekszego leku czy niepokoju. Nie mial najmniejszego powodu. Ocenial, ze uzaleznienie od narkotyku tak czystego jak kokaina nie nastepuje po kilku wzieciach. Wiedzial wprawdzie, ze kokaina zabija mozg o wiele subtelniej niz mlot pneu­matyczny, ale mimo to nie mial zadnych obaw. Jego mozgowi na razie bylo z kokaina wyjatkowo po drodze. Teraz tak jakos sie po prostu zda­rza, ze zamiast kofeina czasami cuci sie kokaina. Niedlugo wroci do Polski i pozostanie mu roztwor wodny etanolu. Poza tym, o czym wszyscy wiedza, szympansy odpadly z peletonu w tym wyscigu ewolu­cji i moze tluka w ten guzik, bo brakuje im paru waznych genow.

Czul znowu swiezosc, mial jasny umysl; zmeczenie minelo. Uwiel­bial pracowac w tym stanie swiezosci, entuzjazmu i przy tych szalo­nych pomyslach klebiacych sie w jego glowie. Podniosl sie szybko z podlogi, zabral klawiature, wrocil do biurka i polaczyl z komputerem.

Nagle zadzwonil telefon.

Jacek. Poznal jego glos natychmiast.

Nawet nie probowal przypomniec sobie, kiedy ostatni raz rozma­wiali z soba.

To nie mialo absolutnie zadnego znaczenia.

Zawstydzony swoja bezradnoscia, bezsilny i zdesperowany, Jacek opowiadal mu o Ani.

Zadzwonil do niego o czwartej nad ranem z Polski po kilku latach od ich ostatniej rozmowy i opowiedzial, ze jego osmioletnia corka Ania ma bialaczke i umiera. Tak po prostu mu opowiedzial.

Nawet nie prosil o pomoc. Bo Jacek, odkad go znal, zawsze mial klopoty z proszeniem.

Opowiedzial mu to w taki sposob, jak gdyby chcial to miec po pro­stu za soba.

Nie wie do dzisiaj, dlaczego, ale sluchajac go i wypytujac o szcze­goly, nabieral przekonania, ze uda mu sie pomoc. To pewnie przez te kokaine. Byl przeciez wazny i mial zawsze racje.

A od czasow Natalii wiedzial o bialaczce wszystko.

Jak mogl nie wiedziec? Jego Natalia, gdyby miala wiecej szczescia, umarlaby na bialaczke.

Gdyby nie umarla wczesniej.

Odlozyl sluchawke. Byl wstrzasniety tym, co uslyszal. Wylaczyl komputer i postanowil wrocic pieszo do domu. Idac pusta o tej porze St. Charles Street, myslal o przeznaczeniu. Byl prawie pewny, ze przezna­czenie to wymysl i przesad. Bog ma za duzo waznych spraw na glowie, aby ustalac przeznaczenie calego tego mrowiska ludzi. Poza tym nie ma takiego przeznaczenia, ktore usmierca osmioletnie dziecko. Gdy wcho­dzil do domu, w pokoju Jima swiecilo sie swiatlo. Ucieszyl sie. Potrze­bowal teraz rozmowy jak niczego innego na swiecie.

Delikatnie zapukal, wszedl, nie czekajac na zaproszenie, i bez zad­nych wstepow zapytal:

– Jim, jak myslisz, ile moze kosztowac przeszczep szpiku kostnego tutaj, w Tulane? Ona ma osiem lat, jest w Polsce i moze przezyc jeszcze ze trzy miesiace. To corka mojego przyjaciela.

Jim zareagowal tak, jak zawsze reagowal na wazne i istotne pyta­nia: zatopil sie na chwile w swoich myslach. Tym razem trwalo to znacznie dluzej niz zazwyczaj. Nagle wstal z lozka, podszedl bardzo blisko do niego i powiedzial:

– Sluchaj, ja malo wiem o tym szpiku. Podejrzewam, ze szpik kost­ny jest w kosciach. Poza tym nie wiem nic na ten temat. Jesli sie na to umiera, to znaczy, ze to jest drogie. W Ameryce wszystko, na co sie umiera, a mozna nie umrzec, jest drogie. Popatrz, jakimi autami jezdzi i gdzie mieszka ojciec Kim i jak kazdego roku rosna i podnosza sie pier­si matki Kim. Nie ma zadnego znaczenia, czy to kosztuje 100, czy 300 tysiecy. Za duzo, aby miec. Ty nawet nie widziales takich pieniedzy. Ja widzialem, ale nigdy nie byly moje. Nie pozwolimy jednak, aby ta mala umarla tylko dlatego, ze urodzila sie nie w tym kraju, co trzeba. W po­niedzialek ty staniesz przed rektoratem w Tulane z plakatem. Ja z takim samym plakatem usiade na samym srodku Bourbone Street. Dzisiaj jesz­cze zadzwonimy do radia tutaj, w Nowym Orleanie. Przy zbiorce pienie­dzy reklamy sa zawsze najdrozsze. Oni na pewno pomoga. Przed i po spotach o tamponach wsadza nowe, o umierajacej na bialaczke niewin­nej dziewczynce z komunistycznej Polski. Ta firma od tamponow na pewno z wdziecznosci sie dolozy. Jutro, a w zasadzie to juz dzisiaj, jest niedziela. Pojdziesz do kosciola, opowiesz ksiedzu o wszystkim. Idz do tego, gdzie przychodzi wielu turystow. Oni, gdy sie wzrusza, daja wiecej na tace. Miejscowi w tym kosciele to glownie czarni. Oni nie maja pie­niedzy, a poza tym bialaczka im sie rasistowsko kojarzy. W poniedzia­lek Kim pojdzie do Student Union i wyjdzie dopiero gdy obiecaja jej, ze zorganizuja kweste na campusie. I napisz do wszystkich, ktorzy sa w twoim zespole. Zadzwon do tego geniusza z Harvardu. Bialaczka to tez geny. On ma na to pieniadze. Musi tylko to dobrze zaksiegowac. Slu­zysz im mozgiem. Mozg dobrze funkcjonuje, gdy dusza jest spokojna. Za spokoj duszy trzeba placic. On to wie. Jest stad. Tutaj prawo do spo­koju duszy wpisane jest w poprawki do konstytucji. Poza tym zadzwon do polskiej ambasady. Niech skontaktuja sie z Tulane. Lekarze zawsze lubia, gdy prosza ich o cos

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату