Paryza okolo osmej rano 18 lipca w czwartek i wyleci do Monachium wieczorem w piatek. Beda mieli dla siebie caly dzien. I cala noc. Ona i tak wracala do Warszawy autobusem w piatek wieczorem, wiec przedluzanie pobytu w Paryzu o nastepne dni nie mialo sensu. Mial szczelnie wypelniony plan tego, co musi zrobic w Monachium w ten pierwszy weekend po powrocie z Nowego Orleanu.
Napisal do niej e-mail i jeszcze przed koncem sniadania wyslal. Pisal, ze jest nieprawdopodobnie szczesliwy, ze nie moze uwierzyc, ze juz czeka i ze bedzie mu trudno wytrzymac ze swoja niecierpliwoscia tu i w Nowym Jorku. Poza tym zegnal ja z czuloscia przed ta podroza do Paryza. Po raz pierwszy od czasu, gdy sie znali, wyjezdzala. Nigdy przedtem nie mial okazji jej zegnac.
Zegnal ja tak, jak gdyby naprawde mieli sie od siebie oddalic. Po raz kolejny zastanawial sie, jak dalece przeniesli sie w ten wirtualny swiat i jak dalece umieli juz w nim zyc tak samo jak w tym realnym. Ludzie pragna czasami sie rozstawac, zeby moc tesknic, czekac i cieszyc sie powrotem. Ich zwiazek, ktorego nie zdefiniowali, a nawet jeszcze nie nazwali, nie byl inny. Tez chcieli tego samego. Nie zauwazali lub udawali, ze nie zauwazaja, ze caly czas zyja w takim rozstaniu i nie ma to wiele wspolnego z fizycznym, mierzonym odlegloscia oddaleniem. To, czy sa od siebie 1000 czy 10 000 kilometrow, nie gralo w ich wypadku absolutnie zadnej roli. Oni nie oddalali sie w tym normalnym sensie. Oni zmieniali co najwyzej wspolrzedne geograficzne komputera, ktory ma ich polaczyc, lub zmieniali program, ktory wysle ich e-maile, ale nie oddalali sie w tym sensie, jak oddalaja sie rozstajacy sie ludzie. Ich oddalenie bylo tylko dwustanowe, tak jak zreszta wszystko w informatycznym swiecie. Albo byli przy sobie na wyciagniecie reki, albo byli w Internecie. Na «wyciagniecie reki» byli tylko raz w zyciu: wtedy w pociagu z Berlina do Poznania, gdy jeszcze nie znali nawet swoich imion, nie zamienili ze soba ani slowa i tylko czasami spotykaly sie zrenice ich zaciekawionych oczu. A w Internecie?
W Internecie wszystko jest rownie daleko lub rownie blisko, co w efekcie na jedno wychodzi.
A oni tak jak wszyscy tez potrzebowali rozstan, ale w odroznieniu od wszystkich wcale nie cieszyli sie na powrot. Rozstawali sie, aby sie wreszcie spotkac. W czwartek, 18 lipca, rano. Na lotnisku w Paryzu. Jak pisala, znal ten e-mail juz na pamiec:
Obok tej malej kwiaciarni przylegajacej do kiosku z gazetami.
Dni w Nowym Orleanie staly sie nagle strasznie dlugie. W dniu, w ktorym ona jechala autobusem do Paryza, on wyglaszal referat w trakcie tego kongresu tutaj, w Nowym Orleanie. Jego wyklad byl pierwszym w porannej sesji. Przyszedl pol godziny wczesniej, aby zainstalowac laptop i polaczyc go z rzutnikiem obrazow z komputera na ogromny ekran na srodkowej scianie. Zanim zainstalowal wszystko, wielkie audytorium bylo juz prawie pelne. Przysuwajac do siebie puszke z amerykanska cola light, ktora przyniosl ze soba, nagle spostrzegl, ze na pokrytym zielonym suknem stole przylegajacym do pulpitu prelegenta znajduje sie wtyczka telefonu oznakowana fosforyzujacym tekstem na plastikowej etykiecie jako «dostep» do Internetu. Do rozpoczecia jego wykladu nie pozostalo wiecej niz piec minut, a on czul, ze nie mysli juz wcale o tym wykladzie. Ona przeciez powinna byc dzisiaj juz w Paryzu! Biorac pod uwage roznice czasu pomiedzy Paryzem i Nowym Orleanem, na pewno napisala do niego. Chcialby to wiedziec na pewno. Wlasnie teraz! Tylko wiedziec, czy napisala. Potem przeczytalby, co. Nie patrzac na przygladajacych mu sie uwaznie zebranych, szybko polaczyl karte modemu swojego laptopa z wtyczka na stole i juz zaczynal uruchamiac swoj program pocztowy, gdy nagle podszedl do niego prowadzacy sesje profesor z Berkeley.
Jednak nie zdazyl...
Profesor poprosil go o dokladna transkrypcje jego nazwiska. Wielokrotnie powtorzyl je w jego obecnosci. Brzmialo to wprawdzie jak znieksztalcony glos automatycznej sekretarki, ale mogl poznac, ze chodzi o niego. Gdy kilka minut pozniej ten sam profesor przedstawial go wypelnionej sali jako pierwszego mowce, i tak pomylil jego imie z nazwiskiem, wywolujac burze smiechu. To bylo jak komplement. Odrozniali jego imie od nazwiska! To rzadkie na tym poletku proznosci, jakim byl naukowy swiatek.
Przedluzyl swoj wyklad o kwadrans. Ten przywilej przyslugiwal tylko nielicznym. W normalnych sytuacjach prowadzacy sesje bez skrupulow przerywal w polowie zdania referentowi po uplywie ustalonego czasu i wywolywal nastepnego. Kiedys dziwil sie tym manierom, ale kiedy sam w Monachium organizowal kongres i zglosilo sie ponad dwa tysiace referentow, zrozumial, ze to jedyna metoda.
W zasadzie prezentacje zakonczyl w czasie. Nie moglo byc inaczej. Cwiczyl to wielokrotnie ze stoperem w hotelu. Dokladnie czterdziesci minut, lacznie z tymi kilkoma anegdotami, ktore zawsze wplatal w swoje wyklady. Zauwazyl, ze ze wszystkich wykladow, ktorych sluchal, najlepiej zapamietywal te, ktore wyroznialy sie dobrymi anegdotami. Byl pewien, ze inni reaguja podobnie. Reszte czasu, dokladnie piec minut, ktore mu pozostaly, przeznaczyl na pytania z sali. Nie pamieta juz dzisiaj dokladnie, jak do tego doszlo, ale bezsensownie wplatal sie w ostra wymiane zdan z pewnym arogantem z uniwersytetu w Tybindze. Sala obserwowala te polemike z rosnacym napieciem. W pewnym momencie, aby udowodnic swoja racje, potrzebowal arkusza z danymi statystycznymi. Byl pewien, ze ma go na dysku swojego laptopa i ze tym argumentem zakonczy bezsensowny spor.
Arkusza nie bylo!
Musial zapomniec skopiowac go z komputera w biurze w Monachium na laptop, ktory zabieral do Nowego Orleanu. Niemiec zauwazyl to natychmiast i widac bylo, ze triumfuje.
I wtedy przyszedl mu do glowy ten niesamowity pomysl. Przeciez jego komputer w Monachium jest caly czas wlaczony. Jesli jest wlaczony, to jest takze online w Internecie. Jesli jest w Internecie, to jego program ICQ w Monachium jest aktywny. A na tym laptopie przed nim tez ma przeciez ICQ i tez moze byc aktywne, bo przeciez podlaczony jest do Internetu. Podlaczyl sie dzieki temu, ze jest juz prawie uzalezniony od coli light, dzieki tej wtyczce na stole i jego tesknocie za nia.
Sala zareagowala szmerem podniecenia, gdy powiedzial, ze przez «nieuwage» pozostawil ten arkusz w swoim biurze w Niemczech, ale za chwile odzyska go ze swojego dysku w komputerze na biurku w Monachium. Na oczach wszystkich obecnych – mogli obserwowac, co robi, na ogromnym ekranie za jego plecami – wystartowal ICQ i uruchomil opcje pozwalajaca na dostep, po wprowadzeniu zabezpieczajacego hasla, do wybranych fragmentow dysku na komputerze w jego biurze. Arkusz musial tam byc, gdyz na tydzien przed kongresem w Nowym Orleanie udostepnil go w ten sam sposob koledze na uniwersytecie w Warszawie. Po kilku minutach arkusz «sciagnal sie» na jego laptop i mogl go wyswietlic na ekranie tutaj, w audytorium centrum kongresowego w Nowym Orleanie.
W pewnym momencie odniosl wrazenie, ze dla wiekszosci na tej sali ten niefortunny arkusz, genetyka i caly ten naukowy spor sa teraz zupelnie nieistotne. Wazne bylo to, ze mogli byc swiadkiem czegos absolutnie niezwyklego, czegos, co mozna nazwac gwaltownym «skurczeniem sie» swiata. Nagle odleglosc geograficzna przestala miec jakiekolwiek znaczenie.
Dla wielu na tej sali zupelnie nieoczekiwanie ten reklamowy slogan nabral innego, prawdziwego znaczenia.
Dla niego swiat skurczyl sie juz dawno, dlatego nie zrobilo to na nim specjalnego wrazenia. Jedyne, co go w tym wszystkim podniecilo, a czego z pewnoscia absolutnie nikt na tej ogromnej, pelnej sali w ogole nie zauwazyl, byl malutki, zolty, mrugajacy prostokacik na dole okna z programem ICQ, ktory musial wystartowac, aby sciagnac ten nieszczesny arkusz z danymi. Ten mrugajacy znaczek mogl oznaczac tylko jedno: ona jest juz w Paryzu i probowala sie z nim skontaktowac, wysylajac wiadomosc! Bez «skurczenia sie» tego swiata nigdy nie wiedzialby tego. Usmiechnal sie, i mylili sie ci wszyscy, ktorzy obserwujac go mysleli, ze usmiecha sie do siebie w uczuciu «naukowego triumfu». Usmiechal sie do «aroganta z Tybingi». Byl mu wdzieczny.
Zaraz po wykladzie zignorowal wszystkie zaproszenia na lunch, wymknal sie z centrum kongresowego w Hiltonie i taksowka pojechal na Layola Street. Jadac St. Charles Avenue, zastanawial sie, jak opisac ten stan «powrotu do przeszlosci». Czy inni czuja to samo? Rodzaj zalu, ze to juz tak dawno, ze juz sie nigdy nie powtorzy, ale takze niezwykla ciekawosc. Jak powrot do ksiazki, ktora sie kiedys czytalo z zapartym tchem i wypiekami na twarzy.
Pod numerem 18 stala jedna sciana, podparta resztkami drewnianych pali utrzymujacych kiedys cala konstrukcje tego domu. Reszta lezala na czarnym gruzowisku. Rumowisko otaczal drut kolczasty, ukryty w ogromnych, kwitnacych bialo pokrzywach, ktore porastaly to, co kiedys moglo byc ogrodem. Obszedl kwadrat wyznaczony przez drut przybity do zmurszalych palikow, nie znajdujac wejscia. Dopiero na krancu poludniowej strony dostrzegl w polowie przykryta pokrzywami tablice informujaca, ze «posiadlosc» jest na sprzedaz. Data na tablicy wskazywala styczen. Teraz byl lipiec.
Kilkanascie lat temu wlascicielem tego domu byla stewardesa PanAmu, ktora przeniosla sie tutaj z Bostonu