po tym, jak jej maz pod­cial sobie zyly, dowiedziawszy sie, ze prawdziwym ojcem jego jedena­stoletniego syna jest maz jego siostry. Za polise na zycie meza stewar­desa kupila ten dom i w ciagu jednej nocy przeniosla sie tutaj z synem, nie pozostawiajac nikomu adresu. Gdy nie mogla juz latac, bo wyrzuco­no ja z PanAmu za kradzieze alkoholu z kontyngentow wolnoclowych dla pasazerow, zaczela wynajmowac pokoje. Wynajmowala je wylacz­nie mezczyznom. I wylacznie bialym.

Znalazl jej adres w Student Union zaraz po przyjezdzie z Polski na staz w Tulane University. Poniewaz byl to jedyny adres, pod ktory mozna bylo dojechac taksowka za mniej niz 6 dolarow, a tylko tyle mu zostalo, zaczal szukac od niego. Drzwi otworzyla mu anorektycznie chuda kobieta o porysowanej bruzdami zmarszczek twarzy i dlugich, rzadkich, bialosiwych wlosach siegajacych ramion. Na szyi miala brudnozolta, poplamiona krwia opaske ortopedyczna. Byla ubrana w fiole­towy wytarty szlafrok przewiazany splecionym sznurem, jakiego nor­malnie uzywa sie do podwiazywania ciezkich zaslon okiennych. Szlafrok mial ogromne naszyte kieszenie z brezentu. Z jednej z nich wystawala butelka johnnie walkera.

Miala na imie Robin. Mowila cichym, spokojnym glosem. Wynaje­la mu pokoj, bo byl bialy, obiecal, ze bedzie uczyl fizyki jej syna, kopal od czasu do czasu jej ogrod i wywozil kontenery ze smieciami w ponie­dzialki przed siodma rano oraz dlatego, ze na pytanie, czy pali, nie skla­mal i powiedzial, ze pali. Ona palila nieustannie i wszyscy mezczyzni w jej domu palili. Potem zauwazyl, ze gdy nie miala papierosa w ustach, to mowila glosno do siebie, glownie ublizajac sobie samej.

Jego pokoj byl tuz obok pokoju Jima.

Dzisiaj przyszedl go odszukac.

Stracil z nim kontakt mniej wiecej trzy lata po powrocie do Polski. Po prostu listy wysylane do niego zaczely wracac.

Wlasnie wychylal sie, aby zeskrobac zielony mech przykrywajacy numer telefonu agencji nieruchomosci na tablicy informacyjnej lezacej w pokrzywach, gdy uslyszal za soba piskliwy kobiecy glos:

– W tym domu nawet szczury nie chcialy mieszkac. Niech pan tego nie kupuje. Poza tym ten numer telefonu i tak jest nieaktualny. Ta agen­cja przeniosla sie do Dallas. Juz dwa lata temu.

Odwrocil sie i zobaczyl elegancko ubrana staruszke, oslaniajaca sie zoltym parasolem od slonca. Wokol niej nerwowo biegal miniaturowy bialy pudel z czerwona wstazeczka przypieta do czubka lba, w szero­kiej skorzanej obrozy ze zloceniami. Pudel warczal caly czas, ale bal sie zblizyc.

– Skad pani to wie? – zapytal.

– Mieszkam niedaleko stad, w Garden District, i przychodze tutaj codziennie z moja Maggie – wskazala na bialego pudla – na spacery. Poza tym Robin, ostatnia wlascicielka tej ruiny, byla moja przyjaciolka. To ja znalazlam jej ten dom tutaj.

– Znala pani moze Jima McManusa? Wysokiego, bardzo chudego mezczyzne, z ogromna blizna na policzku. Wynajmowal pokoj u Robin kilkanascie lat temu.

– On wcale nie nazywal sie McManus. Przynajmniej nie caly czas. Na jego grobie jest nazwisko jego matki, Alvarez-Vargas – odpowie­dziala, patrzac mu prosto w oczy.

Nie starajac sie ukryc drzenia glosu, zapytal:

– Na jego grobie? Jest pani pewna? To znaczy czy... on... Od kie­dy nie zyje?

– Tak, jestem pewna. Bylam z Robin na jego pogrzebie. Ma piekny grob. Zaraz przy wejsciu do City of Dead na cmentarzu St. Louis. Po prawej stronie, za kaplica. Malo kto ma taki. I kwiaty tez ma swieze. Codziennie. Ale na pogrzebie nikogo nie bylo. Tylko Robin, grabarz i ja. Nie wiedzial pan?! Przeciez pan byl jego najlepszym przyjacielem – powiedziala.

– Nie. Nie wiedzialem. Pani mnie zna?

– Oczywiscie. To pan uczyl fizyki P.J., syna Robin. To moj chrze­sniak.

– Dlaczego... To znaczy, jak umarl Jim?

– Znalezli go na smietniku w Dzielnicy Francuskiej. Mial trzydzie­sci trzy rany klute nozem. Dokladnie tyle, ile mial lat. I nie mial lewej dloni. Ktos mu ja odcial. Zaraz nad nadgarstkiem. Ale zegarka mu nie ukradli.

Mowila jednostajnym, spokojnym glosem, caly czas usmiechajac sie do niego i co chwile przerywajac, aby uspokoic pudla, ktory wciaz warczal, chowajac sie za jej nogami.

– Ale teraz musze juz isc. Maggie sie pana boi. Do widzenia. Przyciagnela smycz z psem do siebie i zaczela odchodzic. Nagle od­wrocila sie i dodala:

– P.J. bardzo, bardzo pana lubil. Mieszka teraz w Bostonie ze swo­im wujkiem... to znaczy ze swoim ojcem. Przeniosl sie tam piec lat temu, gdy Robin zamkneli w klinice. Przyjezdza tutaj ja czasami odwie­dzic. Powiem mu, ze pan tutaj byl. Na pewno sie ucieszy.

Stal tam oniemialy i patrzyl, jak powoli oddala sie, ciagnieta przez bialego pudla poszczekujacego z radosci.

Ile smutku i bolu mozna opowiedziec w ciagu niespelna dwoch mi­nut? – myslal.

Nagle poczul sie bardzo zmeczony. Polozyl na trawie notatki, kto­rych uzywal w trakcie wykladu, i usiadl na nich, opierajac sie o pochy­lony slupek, do ktorego przybity byl drut otaczajacy posiadlosc.

Jim nie zyje.

Umarl tak samo niezwykle, jak sie urodzil. Tylko zyl jeszcze bar­dziej niezwykle.

Staruszka z pudlem nie miala powodu, aby mowic mu nieprawde. Po­za tym Jim mial faktycznie dwa nazwiska. I to drugie rzeczywiscie brzmialo Alvarez-Vargas. Wie to na pewno, bo Jim sam mu to kiedys po­ wiedzial. Tego pamietnego wieczoru. Wtedy, na parowcu na Missisipi...

Zbierali jeszcze ciagle pieniadze na operacje dla Ani. W niedziele rano on tradycyjnie kwestowal na Jackson Square pod katedra, a Jim na nabrzezu Missisipi, skad tlumy turystow ruszaly na przejazdzki pa­rowcami po rzece lub dalej, na bagniska przy Zatoce, aby ogladac aliga­tory. Pamieta, jak sam byl zaskoczony, kiedy Kim powiedziala mu, ze nigdzie na swiecie nie ma tak wielu aligatorow w jednym skupisku, jak na bagniskach u ujscia Missisipi do Zatoki Meksykanskiej. Tej niedzie­li Kim zaprosila ich na krotka popoludniowa przejazdzke parowcem na bagniska. Po powrocie, poznym wieczorem, mieli isc razem do nowej restauracji, odkrytej przez nia w Dzielnicy Francuskiej. Zapowiadal sie mily wieczor.

Jim byl juz lekko pijany, gdy wchodzili na statek. Poznal to natych­miast po czulosci, z jaka wital sie z Kim, oraz po jego krzykliwym glo­sie i rozbieganych oczach. Gdy tylko znalezli sie na pokladzie, wycia­gnal ich natychmiast na rufe, za szalupy ratunkowe, oddzielone lancuchami od reszty pokladu. Gdy usiedli na rozgrzanych metalowych plytach pokladu, ukryci bezpiecznie za brudnozielonym brezentem przykrywajacym szalupy, Jim wyciagnal z kieszeni swojej koszuli trzy skrety z marihuany. Nie pytajac ich nawet, czy chca, wsadzil je wszyst­kie do ust i podpalil.

– Zebralem dzisiaj ogromna kase dla malej na nabrzezu. Chcialem to jakos uczcic, wiec «skosilem troche trawy» dla nas – zaczal i podajac mu skreta, kontynuowal: – Jakub, pamietaj, abys to inhalowal, a nie pa­lil jak marlboro pod prysznicem. Masz ten dym trzymac w plucach i w zoladku najdluzej jak mozesz. To ma cie spenetrowac do kosci.

Marihuana dzialala na niego niezwykle. Juz po kilku minutach zapa­dal w stan radosnego i przyjemnego odretwienia. Nabieral dystansu do wszystkiego. Byl calkowicie odprezony, jak po udanej sesji autogennego treningu, i umial smiac sie praktycznie ze wszystkiego. Z przelatuja­cego ptaka, dzwonka u drzwi lub gwizdzacego czajnika w kuchni. Kie­dys, palac w swoim biurze, wyjatkowo w zupelnej samotnosci – marihuana jest jak alkohol, czlowiek woli zatruwac sie nia w towarzy­stwie – przezyl stan, w ktorym wydawalo mu sie, ze nie musi oddychac. Trudne do opisania, niezwykle uczucie! Rodzaj euforycznej lekkosci. Jak gdyby ktos zdjal mu nagle plecak wypelniony po brzegi olowiem, ktory niosl od Krakowa do Gdanska, a byl juz pod Toruniem. Po tym zdarzeniu zaczal podejrzewac, ze to moze byc niebezpieczna roslina. Ponadto po raz pierwszy w zyciu zdal sobie sprawe, jakim wysilkiem moze byc najzwyklejsze oddychanie. Drugi raz zrozumial to, gdy umie­rala jego matka.

On i Jim siedzieli oparci o szalupe, Kim lezala z glowa na udach Jima. Rozpiela bluzke i wystawila dekolt do slonca. Miala zolty, koron­kowy stanik, dokladnie takiego samego koloru jak ogromne sloneczni­ki na brazowej spodnicy do ziemi, z rozcieciem z lewej strony. Przesunela ja wzdluz swoich bioder tak, aby rozciecie bylo z przodu, i podciagnela ja wysoko do gory. Jim mial zamkniete oczy i ssal powo­li swojego jointa, przyklejonego do dolnej wargi. Prawa dlonia gladzil rozpuszczone wlosy Kim i jej usta, podczas gdy lewa wepchnal pomie­dzy odsloniete i rozsuniete szeroko uda Kim, delikatnie przesuwajac palce z gory na dol wzdluz satynowych majteczek w kolorze spodnicy. Czasami, gdy jego maly palec dotykal jej ust, Kim rozchylala wargi i ssala go delikatnie.

Wsluchujac sie w drgania wywolane czerpakami ogromnego kola napedzajacego parowiec, w milczeniu patrzyl na przesuwajacy sie po­woli lesisty brzeg Missisipi i myslal o seksie z Kim. W tym momencie Jim zblizyl

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату