«Wielki Chryste! – rozejrzalem sie w poszukiwaniu jakiejs pomocy… sam nie wiedzialem jakiej. – Nie moge pozwolic, by cie przejal. Zabijemy go, a ty wrocisz do nas. Gdzie on jest?»
Helen jednak siegnela po sztylet i pokazala go ojcu.
Rossi gleboko odetchnal i rozchylil usta w usmiechu. Zauwazylem, ze ma dlugie kly, jak u psa, i pomarszczone kaciki ust. Po policzkach plynely mu lzy.
«Paul, przyjacielu…»
«Gdzie on jest? Gdzie jest biblioteka?» – zapytalem gwaltownie, ale on juz nic nie odpowiedzial.
Helen wykonala szybki gest, ktory zrozumialem az za dobrze. Blyskawicznie siegnalem po sterczacy z posadzki kamien. Sporo wysilku kosztowalo mnie wyrwanie go z podlogi. Lada chwila spodziewalem sie dzwieku dobiegajacego z kosciola. Helen rozpiela ojcu koszule i przylozyla do jego serca ostrze sztyletu Turguta.
Otworzyl na chwile oczy, obrzucil nas ufnym spojrzeniem blekitnych zrenic i znow opuscil powieki. Z calych sil walnalem kamieniem w rekojesc sztyletu. Kamieniem, ktory w dwunastym lub trzynastym wieku jakis anonimowy mnich lub wynajety wiesniak umiescil w posadzce. Kamien przez stulecia lezal nieporuszony. Kroczyli po nim mnisi, niosac do krypty kosci zmarlych braci. Kamien nie poruszyl sie, kiedy w tajemnicy wnoszono cialo pochodzacego z innego kraju zabojcy Turkow i pochowano go w sasiednim grobie, nie drgnal, kiedy woloscy mnisi odprawiali nad nimi heretycka msze, kiedy Osmani grasowali po monasterze, poszukujac nadaremnie zwlok, kiedy tureccy jezdzcy podpalali pochodniami klasztor, kiedy na jego ruinach budowano nowy kosciol i wnoszono do krypty kosci sveti Petko. Nie poruszyl sie, gdy pielgrzymi deptali go stopami, by uzyskac blogoslawienstwo swietego meczennika. Spoczywal w tym miejscu dopoty, dopoki brutalnie go nie wyrwalem i nie zrobilem z niego innego uzytku. I tylko tyle moge napisac'.
Maj 1954
Nie mam do kogo pisac i nie mam zludzen, ze ktokolwiek odnajdzie te listy, ale popelnilbym zbrodnia, gdybym nie przekazal calej swej wiedzy, dopoki jeszcze moga, choc tylko Bog jedyny wie, jak dlugo to bedzie trwac.
Zostalem porwany ze swego gabinetu na uniwersytecie przed kilkoma dniami – nie wiem, ile ich minalo, lecz wciaz krzepia sia nadzieja, ze ciagle jest jeszcze maj. Tamtego wieczoru pozegnalem sie ze swoim najzdolniejszym studentem, moim przyjacielem. Pokazal mi egzemplarz demonicznej ksiazki, o ktorej od lat chcialem zapomniec. Widzialem, jak odchodzi; przekazalem mu cala swoja wiedze. Nastepnie, przepelniony zaloscia i lekiem, zamknalem sie w gabinecie. Czulem sie winny. Wznowilem w tajemnicy studia nad historia wampiryzmu i samego Draculi. Mialem wrecz nadzieje, ze odnajde jego grob. Sadzilem, iz podjete przeze mnie badania nie pociagna za soba zadnych konsekwencji. Ale w tamtej chwili musialem przyznac sie do winy.
Z rozdartym sercem przekazywalem Paulowi swoje notatki i listy, w ktorych wszystko opisalem, i to nie dlatego, ze juz ich nie potrzebowalem. W chwili kiedy pokazal mi swoja ksiazke, odeszla mnie wszelka ochota wznowienia badan. Bardzo zalowalem, ze przekazuje mu cala te przerazajaca wiedze, ale bylem przekonany, iz im wiecej sie dowie, tym bardziej bedzie sie strzegl. Moglem liczyc tylko na to, ze jesli nastapi jakas kara, to poniose ja ja, nie Paul, pelen mlodzienczego optymizmu i zapalu, niebywale zdolny i rokujacy wielkie nadzieje. Paul nie skonczyl jeszcze dwudziestego siodmego roku zycia. Aleja, majac kilkadziesiat lat wiecej, nie zaslugiwalem juz na szczescie. Taka byla moja pierwsza refleksja. Nastepnie zaczalem myslec praktycznie. Gdybym mimo wszystko chcial sie chronic, musialbym postepowac racjonalnie. Powinienem opierac sie na swoich notatkach, a nie tradycyjnych srodkach odpierania zla - zadnych krzyzy, srebrnych kul czy warkoczy czosnku. Zreszta, nawet w najwiekszej goraczce badan, nigdy sie do nich nie uciekalem. Teraz jednak zaczynalem zalowac, ze poradzilem Paulowi opierac sie jedynie na sile jego umyslu.
Rozmyslania te zajely mi tylko kilka minut i jak sie okazalo, zaledwie tyle jeszcze czasu mialem przed soba. Pokoj wypelnil odrazajacy fetor, straszliwy chlod, a mnie samego przejela jakas straszliwa sila. Prawie stracilem wzrok. Przerazony zerwalem sie z krzesla. W jednej chwili zostalem jakby spetany i oslepiony. Poczulem, ze umieram, choc nie wiedzialem dlaczego. Doznalem najdziwniejszej wizji mlodosci i czaru, ale bylo to cos wiecej niz wizja. Poczulem sie znacznie mlodszy i przepelniony miloscia do czegos lub kogos. Zapewne w taki wlasnie sposob czlowiek umiera. Jesli tak, kiedy nadejdzie moj czas – a nadejdzie szybko i to w okropny sposob – chcialbym, aby wizja ta towarzyszyla mi do konca.
Poza tym nie pamietam niczego, ale to nie rozciagalo sie na czas, ktorego nie jestem w stanie okreslic. Kiedy odzyskalem zmysly, ze zdumieniem stwierdzilem, ze jednak zyje. W pierwszej chwili pozbawiony bylem wzroku i sluchu, jakbym wychodzil z glebokiej narkozy. Nastepnie przyszlo zrozumienie, iz doznalem straszliwego cierpienia, ze jestem wyczerpany, a cialo rozdziera mi bol, ze pali mnie w prawej nodze, w gardle i calej glowie. Otaczajace mnie powietrze bylo zimne i cuchnace, a to, na czym lezalem, cokolwiek to bylo, przejmowalo mnie lodowatym chlodem. Pozniej dostrzeglem swiatlo - niezbyt jaskrawe, ale ono powiedzialo mi, iz nie stracilem wzroku i mam otwarte oczy. Owo swiatlo i przenikajacy mnie bol w dosadny sposob przekonaly mnie, ze jednak zyje. Zaczalem przypominac sobie, co sie naprawde wydarzylo tego wieczoru - Paul, ktory pojawil sie w moim gabinecie ze swym wstrzasajacym odkryciem. Nieoczekiwanie z drzeniem serca zrozumialem, iz znajduje sie we wladaniu zla, ze na moim ciele dokonano brutalnego gwaltu i dlatego otacza mnie fetor zla.
Ostroznie poruszylem konczynami, z wielkim wysilkiem odwrocilem glowe i probowalem ja uniesc. Przed nosem ujrzalem ciemna sciane, ale metne swiatlo dobiegalo z gory. Westchnalem, a echo tego westchniecia dotarlo do moich uszu. Zrozumialem, ze wciaz slysze, a znajduje sie jedynie w miejscu, ktore sprawia iluzje, iz stracilem sluch. Zaczalem bacznie nasluchiwac, ale nie docieral do mnie zaden dzwiek. Ostroznie usiadlem. Ruch ow sprawil, ze przeszyl mnie straszliwy bol. Glowe wypelnial mi loskot krwi, rece i nogi mialem dretwe. Siedzac, pojalem, iz spoczywalem dotad na kamieniu, a otaczajace mnie skaly, o ktore opieralem sie lokciami, pozwolily mi dzwignac sie z twardego loza. W glowie mi szumialo. Taki sam szum wypelnial otaczajaca mnie przestrzen. Znajdowalem sie w mrocznej otchlani. Zaczalem macac wokol siebie rekami. Pojalem, ze znajduje sie w otwartym sarkofagu.
Odkrycie to sprawilo, ze ogarnely mnie mdlosci. W tej samej chwili jednak zobaczylem, iz jestem w tym samym ubraniu, ktore mialem na sobie w gabinecie. Z tym tylko, ze rekawy marynarki i koszuli zostaly rozdarte, a pod szyja brakowalo mi krawata. Mialem na sobie wlasna odziez i to dodalo mi otuchy. Nie umarlem, nie oszalalem i nie obudzilem sie w innych czasach; chyba ze przenioslem sie w nie w swoim garniturze. Przeciagnalem dlonmi po ubraniu. W kieszeni spodni wymacalem portfel. Ze wzruszeniem dotknalem znajomego przedmiotu. Z zalem jednak stwierdzilem, ze znikl mi z reki zegarek, a z wewnetrznej kieszeni marynarki ukochane wieczne pioro.
Przenioslem dlon na twarz i szyje. Twarz mialem nienaruszona poza kilkoma rankami ma czole, ale na szyi wyczulem paskudna lepka rane. Kiedy mocniej odwracalem glowe lub bralem gleboki oddech, z rany dobywal sie odrazajacy odglos ssania, ktory doprowadzal mnie do szalenstwa. Gardlo bylo opuchniete i bolalo przy dotyku. Czulem, ze ze zgrozy i oszolomienia za chwile zemdleje. Przypomnialem sobie jednak, iz usiadlem o wlasnych silach. Zapewne nie stracilem az tyle krwi, jak poczatkowo myslalem, a to znaczylo, ze zostalem ugryziony tylko raz. Czulem sie soba, a nie zadnym demonem. Nie pozadalem niczyjej krwi, nie czulem w sercu okrucienstwa. Ogarnela mnie wielka zalosc. Coz z tego, ze nie czulem jeszcze zadzy krwi? Gdziekolwiek sie znajdowalem, pozostawalo tylko kwestia czasu, kiedy zostane calkowicie przejety. Jesli oczywiscie nie zdolam uciec.
Pokrecilem powoli glowa i rozejrzalem sie wokol, wyostrzajac wzrok. Dostrzeglem zrodlo swiatla. Z otchlani mroku – nie wiedzialem z jak daleka – dobiegal czerwonawy blask, a miedzy nim a mna majaczyly masywne ksztalty. Wysunalem ramiona z mego kamiennego domu. Sarkofag spoczywal na ziemi lub kamiennej posadzce. Wymacalem dlonmi jego krawedzie i bez trudu wydostalem sie na zewnatrz. Stal na wysokim piedestale, z ktorego zszedlem na drzacych nogach. Odzyskalem ostrosc widzenia i wyciagajac przed siebie rece, ruszylem ku zrodlu czerwonawego swiatla. Po drodze wpadlem na kolejny sarkofag, ale byl pusty, oraz na jakis drewniany mebel. Kiedy w niego uderzylem, uslyszalem, ze cos cicho upadlo, ale nie wiedzialem