pociag.
– Barley, nie moge czekac na jutrzejszy pociag do Perpignan. Stracimy zbyt wiele czasu.
– Nic na to nie poradze – odrzekl poirytowany. – Pytalem o taksowke, samochod, ciezarowke, woz zaprzezony w osla, o autostop. Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Szlismy przez wioske pograzeni w milczeniu. Bylo pozne, upalne, leniwe popoludnie. Mijani ludzie, siedzacy przy domach lub w ogrodkach, sprawiali wrazenie ospalych, zupelnie jakby spadl na nich jakis urok. Przed wskazana nam farma stala tablica z wypisanymi recznie cenami jajek, sera i wina. Kobieta, ktora wyszla nam na spotkanie, nie sprawiala wrazenia zaskoczonej naszym widokiem. Wycierala dlonie w obszerny, kuchenny fartuch. Kiedy Barley przedstawil mnie jako swoja siostre, przeslala nam mily usmiech, nie zwracajac wcale uwagi na to, ze nie mamy zadnych bagazy. Stephen zapytal, czy ma wolny pokoj dla dwoch osob.
–
Na dziedzincu roslo kilkanascie rachitycznych krzakow, a miedzy nimi wloczyly sie niemrawo kury. Pod blaszanymi rynnami staly plastikowe wiadra. Wlascicielka posesji wyjasnila nam, ze jesc mozemy w ogrodzie za domem, a spac bedziemy w najstarszej czesci farmy na tylach budynku.
Gospodyni przeprowadzila nas przez nisko sklepiona kuchnie i sluzbowke do pokoju goscinnego. Znajdowaly sie tam dwa lozka ustawione po przeciwnych stronach izby oraz wielka drewniana szafa na ubrania. W lazience znajdowala sie toaleta i zlew. Pomieszczenie bylo czyste, w oknach wisialy wykrochmalone firanki, na scianie lsnila w promieniach slonca haftowana makatka. Weszlam do lazienki, by spryskac zimna woda twarz, podczas gdy Barley placil gospodyni.
Kiedy wrocilam do pokoju, zaproponowal mi przechadzke. Wlascicielka farmy miala przygotowac dla nas kolacje za godzine. Poczatkowo nie chcialo mi sie opuszczac domu, ale na zewnatrz, pod rozlozystymi drzewami, panowal rozkoszny chlod. Gdy dotarlismy do ruin wspanialej posiadlosci z resztkami baszty, przeskoczylismy przez mur strzegacy tej budowli. W rozpadajacej sie stodole dostrzeglismy stog siana. Ruina, lecz mimo zapadlego dachu wciaz jeszcze sluzyla komus za magazyn. Barley przysiadl na zwalonej belce.
– No dobrze, wiem, ze jestes wsciekla – powiedzial zaczepnie. – Kiedy ratowalem cie przed niebezpieczenstwem, nie mialas nic przeciwko temu. Ale teraz, gdy okolicznosci nam nie sprzyjaja, masz do mnie o wszystko pretensje.
Prawie odebralo mi dech.
– Jak smiesz! – warknelam, wstajac z miejsca i ruszajac miedzy ruiny. Slyszalam za soba kroki Barleya.
– Zamierzasz czekac tu na ten pociag? – dobieglo mnie jego pytanie. Odwrocilam sie gwaltownie w jego strone.
– Oczywiscie, ze nie. Ale rownie dobrze jak ja wiesz, ze moj ojciec moze juz przebywac w Saint- Matthieu.
– Ale Draculi, czy kimkolwiek on jest, jeszcze tam nie ma.
– Ma nad nami dzien przewagi – odparlam, spogladajac na rozciagajace sie wokol nas pola.
Nad majaczacymi w oddali topolami gorowala wieza miejscowego kosciola. Sielskiemu krajobrazowi brakowalo tylko pasacych sie na polach owiec i krow.
– Po pierwsze… – odezwal sie Barley (nienawidzilam go za jego dydaktyczny ton) -…po pierwsze, nie wiemy, kim jest ten czlowiek z pociagu. Zapewne nie byl to osobiscie ten lajdak. Zgodnie.z tym, co napisal w listach twoj ojciec, ma swoich pacholkow.
– W takim razie jest gorzej, niz myslisz – mruknelam. – Jesli wysluguje sie pacholkami, to sam zapewne przebywa juz w Saint-Matthieu.
– Albo tez… – Barley urwal. Wiedzialam, co chce powiedziec. – Albo tez jest tu z nami.
– Dokladnie pokazalismy mu, gdzie wysiedlismy z pociagu. Barley niesmialo objal mnie ramieniem, a ja odnioslam nieprzeparte wrazenie, ze chlopak uwierzyl w opowiesc mego ojca. Po policzkach poplynely mi powstrzymywane od jakiegos czasu lzy.
– Och, daj spokoj – mruknal Barley.
Kiedy polozylam mu na ramieniu glowe, koszule mial nagrzana od slonca. Po chwili oderwalam sie od niego i w milczeniu ruszylismy do ogrodu na kolacje.
«W drodze powrotnej do naszego
«Chodzmy do mego pokoju – odezwala sie bezceremonialnie Helen, kiedy przekroczylismy prog
Rozsmieszyl mnie troche taki brak panienskich skrupulow, ale twarz miala tak posepna i zacieta, ze zaczalem zastanawiac sie, o co jej chodzi. Ale ani w wyrazie jej twarzy, ani w wygladzie pokoju nie bylo nic uwodzicielskiego. Lozko zostalo starannie poslane, a rzeczy osobiste pochowane. Kobieta usiadla na parapecie, a mnie wskazala krzeslo.
«Posluchaj – odezwala sie, zdejmujac rekawiczki i kapelusz. – Przyszlo mi na mysl, ze poszukujac Rossiego, natknelismy sie na mur nie do przebicia».
Ponuro skinalem glowa.
«Nad tym wlasnie glowilem sie przez ostatnie pol godziny. Ale moze Turgutowi uda sie zdobyc od znajomych jakies ciekawe informacje».
«Sadze, ze to szukanie gruszek na topoli» – odpowiedziala markotnie Helen, potrzasajac glowa.
«Na wierzbie» – poprawilem, ale bez szczegolnego zapalu.
«Zgoda, szukanie gruszek na wierzbie. Wydaje mi sie w dalszym ciagu, ze zaniedbujemy pewne bardzo wazne zrodlo informacji».
«Jakie?» – wytrzeszczylem na nia oczy.
«Moja matke – wyjasnila tepym glosem. – Miales racje, kiedy jeszcze w Stanach Zjednoczonych pytales mnie o nia. Mysle o niej od rana. Poznala profesora Rossiego znacznie wczesniej, niz ty sie z nim zetknales. A i ja nie wypytywalam o niego, i to nawet wtedy, gdy wyznala mi, ze jest moim ojcem. Sama nie wiem dlaczego, ale chyba z tego wzgledu, iz byl to dla niej temat bardzo drazliwy. Poza tym… moja matka jest osoba bardzo prosta i nie sadzilam, by byla w stanie poglebic moja wiedze na temat tego, nad czym naprawde Rossi pracowal. Nawet kiedy przed rokiem wyznala mi, ze Rossi wierzyl w istnienie Draculi. Nie drazylam tematu, wiedzac, jak bardzo jest przesadna. Ale teraz nie daje mi spokoju mysl, ze zapewne wie cos, co pomogloby nam w poszukiwaniach».
Wstapila we mnie nagla otucha.
«Ale jak z nia porozmawiamy? Sama mowilas, ze nie ma telefonu».
«Bo nie ma».
«A zatem… jak? «
Helen zlozyla rekawiczki i uderzyla nimi o kolano.
«Musimy zobaczyc sie z nia osobiscie. Mieszka w malym miasteczku nieopodal Budapesztu».
«Co?! – tym razem ja wykrzyknalem, poirytowany. – No tak, rozumiem, to proste. Wskoczymy do pociagu: ty ze swoim wegierskim paszportem i ja z amerykanskim, po czym udamy sie na pogawedke z twoimi bliskimi o Draculi».
«Paul, nie musisz az tak bardzo sie wsciekac – odrzekla, wybuchajac nieoczekiwanie smiechem. – Na Wegrzech istnieje przyslowie:
«No, dobrze. – Tym razem ja sie rozesmialem. – Jaki masz plan? Juz wczesniej zauwazylem, ze zawsze jakis masz».
«Mam…
«Twoja ciotka?»
Helen dluga chwile spogladala przez okno na bezowe stiuki starych domow po drugiej stronie ulicy. Nadchodzil wieczor i srodziemnomorskie swiatlo, ktore zaczynalem juz lubic, nadawalo zlocista barwe calemu miastu.
«Moja ciotka od tysiac dziewiecset czterdziestego osmego roku pracuje w wegierskim Ministerstwie Spraw