podobna maszyne i wykorzystac ja w charakterze bombowca. Tyle tylko, ze istnialy znacznie prostsze sposoby zdobycia planow samolotu. Takich informacji mogly dostarczyc setki, jesli nie tysiace ludzi: personel Pan American, pracownicy Boeinga, nawet mechanicy Imperial Airways, ktorzy tutaj, u ujscia Hythe, zajmowali sie przegladem silnikow. Porwanie bylo calkowicie zbedne. Do diabla, mnostwo danych technicznych opublikowano w fachowych czasopismach!
W takim razie, czy ktos chcial ukrasc samolot? Trudno bylo to sobie wyobrazic.
Wszystko wskazywalo na to, iz porywacze mieli zamiar zmusic Eddiego do przeszmuglowania czegos lub kogos do Stanow Zjednoczonych.
Coz, na razie tylko tyle mogl sie domyslac. Co powinien zrobic?
Byl szanujacym prawo obywatelem, ofiara przestepstwa, i z calej duszy pragnal zawiadomic policje.
Ale byl rowniez smiertelnie przerazony.
Jeszcze nigdy w zyciu nie czul takiego strachu. Jako maly chlopiec bal sie ojca i szatana, ale potem wlasciwie nie mial okazji lekac sie czegokolwiek. Teraz jednak byl zupelnie bezsilny i zdjety obezwladniajacym przerazeniem – do tego stopnia, ze przez chwile wrecz nie mogl ruszyc sie z miejsca.
Myslal o wezwaniu policji.
Znajdowal sie w cholernej Anglii; zawiadamianie miejscowych gliniarzy pedalujacych flegmatycznie na swoich rowerach nie mialo zadnego sensu. Mogl jednak sprobowac dodzwonic sie do szeryfa okregu, w ktorym mieszkal, do policji stanowej albo nawet do FBI i powiedziec im, zeby szukali odosobnionego domu wynajetego niedawno przez czlowieka, ktory…
Nie dzwon na policje, to i tak nic ci nie da, przypomnial sobie glos w sluchawce. Jesli ich zawiadomisz, zerzne ja chocby po to, zeby zrobic ci na zlosc.
Eddie uwierzyl nieznajomemu mezczyznie. W jego glosie pobrzmiewala teskna nuta, jakby tylko czekal na pretekst, zeby zrealizowac grozbe. Carol-Ann, z lekko zaokraglonym brzuszkiem i pelnymi piersiami, wygladala bardzo pociagajaco…
Zacisnal piesci, ale mogl uderzyc jedynie sciane. Z rozpaczliwym jekiem wypadl z budynku przez glowne drzwi i nie patrzac, ktoredy idzie, przeszedl na ukos przez trawnik. Dotarlszy do grupy drzew zatrzymal sie i oparl czolo o pobruzdzona kore debu.
Eddie byl prostym czlowiekiem. Urodzil sie na farmie kilka mil za Bangor. Jego ojciec byl biednym farmerem; mial kilka akrow ziemniakow, troche kurczat, jedna krowe i zagonek z warzywami. Nowa Anglia stanowila niezbyt przyjemne miejsce dla biedakow, gdyz zimy byly tu dlugie i bardzo mrozne. Ojciec i matka wierzyli, ze wszystko dzialo sie za sprawa woli Boga. Nawet kiedy mlodsza siostra Eddiego umarla na zapalenie pluc, ojciec powiedzial, ze Bog na pewno mial w tym jakis cel: „Zbyt gleboko ukryty, bysmy mogli go pojac.” Eddie marzyl wtedy o skarbie, ktory udaloby mu sie znalezc w lesie. Miala to byc zakopana przez piratow skrzynia wypelniona zlotem i drogocennymi klejnotami, taka, o jakich czyta sie w przygodowych opowiesciach. W swoich marzeniach za pieniadze uzyskane ze sprzedazy jednej zlotej monety kupowal wielkie miekkie lozka, ciezarowke drewna na opal, chinska porcelane dla matki, kozuchy dla calej rodziny, grube befsztyki, mnostwo lodow i ananasy. Rozsypujaca sie, nedzna chalupa przeistaczala sie w wygodny dom pelen ciepla i szczescia.
Nigdy nie udalo mu sie znalezc zakopanego skarbu, ale zdobyl wyksztalcenie, pokonujac codziennie na piechote dziesieciokilometrowa droge do szkoly. Lubil szkole, poniewaz bylo tam cieplej niz w domu, nauczycielka zas lubila go, gdyz zawsze dopytywal sie, jak dzialaja rozne rzeczy.
To wlasnie ona napisala kilka lat pozniej list do kongresmana, ktory umozliwil Eddiemu zdawanie egzaminu wstepnego do Annapolis.
Wydawalo mu sie, ze trafil do raju. Dostal wlasny koc, dobre ubranie i tyle jedzenia, na ile mial ochote. Do tej pory nawet nie wyobrazal sobie, ze moze istniec taki luksus. Surowa dyscyplina nie stanowila dla niego zadnego problemu; wpajane rekrutom nauki nie byly wcale glupsze od tych, jakich przez cale zycie wysluchiwal w wiejskim kosciolku, kary cielesne zas nie mogly nawet rownac sie z tymi, jakie otrzymywal od ojca.
Wlasnie w Akademii Marynarki Wojennej po raz pierwszy uswiadomil sobie, jakim widza go inni. Dowiedzial sie, ze jest sumienny, wytrwaly, nieugiety i pracowity. Choc nie wyroznial sie nadzwyczajna postura, rzadko stawal sie ofiara osilkow, gdyz w jego spojrzeniu bylo cos, co ich odstraszalo. Ludzie lubili go, poniewaz zawsze dotrzymywal slowa, ale nikt nigdy nie otworzyl przed nim serca.
Dziwil sie, kiedy chwalono go za pracowitosc. Zarowno ojciec, jak i matka kladli mu do glowy, ze jedynym sposobem, aby dojsc do czegokolwiek, jest wlasnie praca i Eddie nawet nie przypuszczal, ze moze byc inaczej. Mimo to komplementy sprawialy mu duza przyjemnosc. Najwieksza pochwala w ustach ojca bylo to, ze ktos jest „wciurny”; tak w stanie Maine okreslano ciezko pracujacych ludzi.
Otrzymal stopien chorazego i zostal skierowany na kurs obslugi lodzi latajacych. Jezeli w porownaniu z domem Annapolis bylo rajem, to w Marynarce Wojennej otoczyl go prawdziwy zbytek. Mogl nawet wyslac rodzicom pieniadze na naprawe dachu i kupno nowego pieca.
Sluzyl juz cztery lata, kiedy nagle umarla matka, a w pare miesiecy pozniej takze ojciec. Ziemia zostala przylaczona do sasiedniej farmy, ale Eddiemu udalo sie wykupic za bezcen dom i troche lasu. Wkrotce potem wystapil z Marynarki i podjal dobrze platna prace w Pan American Airways.
W wolnym czasie miedzy lotami remontowal stary dom, instalujac kanalizacje, elektrycznosc i podgrzewacz wody. Wszystko robil sam, placac ze swojej pensji inzyniera tylko za materialy. Zainstalowal w sypialniach elektryczne grzejniki, kupil radio, a nawet kazal zalozyc telefon. Potem spotkal Carol-Ann. Mial nadzieje, ze wkrotce dom wypelni sie smiechem dzieci, co oznaczalo spelnienie dawnych marzen.
Tymczasem marzenie przerodzilo sie w koszmar.
ROZDZIAL 4
Pierwsze slowa, jakie Mark Alder wypowiedzial do Diany Lovesey, brzmialy nastepujaco:
– Moj Boze, jest pani najpiekniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widzialem!
Ludzie bardzo czesto powtarzali jej takie rzeczy. Byla mloda, tryskajaca energia i uwielbiala ladne stroje. Tego wieczoru miala na sobie dluga turkusowa suknie z malymi wylogami, marszczeniami przy staniku i krotkimi, zebranymi przy lokciach rekawami. Wiedziala, ze wyglada w niej cudownie.
W manchesterskim hotelu Midland zjawila sie z okazji uroczystego przyjecia polaczonego z zabawa taneczna. Nie byla pewna, czy przyjecie organizowala Izba Handlowa, Zwiazek Wolnych Kobiet czy tez Czerwony Krzyz; we wszystkich imprezach tego rodzaju uczestniczyli zawsze ci sami ludzie. Tanczyla glownie z mezczyznami prowadzacymi wspolne interesy z jej mezem, Mervynem. Wszyscy przyciskali ja zbyt mocno, deptali jej po palcach, ich zony zas obrzucaly ja wscieklymi spojrzeniami. To dziwne, ze kiedy mezczyzna robi z siebie idiote zalecajac sie do ladnej dziewczyny, jego zona zawsze wini ja, nigdy jego, pomyslala Diana. Ona nie miala najskromniejszych nawet planow wobec zadnego z tych napuszonych, przesiaknietych whisky samcow.
Udalo jej sie jednak zaniepokoic wszystkie zony i wprawic w zaklopotanie swego meza, kiedy uczyla zastepce burmistrza tanczyc jitterbuga. Potem, pod pretekstem, ze idzie kupic papierosy, wymknela sie do hotelowego baru, by troche odpoczac.
Siedzial sam nad malym koniakiem i spojrzal na Diane tak, jakby wraz z nia wkroczyl do baru blask slonca. Byl niezbyt wysokim, schludnie ubranym mezczyzna o chlopiecym usmiechu i amerykanskim akcencie. Jego uwaga wydawala sie zupelnie spontaniczna, a ze powiedzial ja uroczym tonem, Diana obdarzyla go promiennym usmiechem, ale nie odezwala sie ani slowem. Kupila papierosy, wypila szklanke lodowatej wody, po czym wrocila na parkiet.
Zapewne dowiedzial sie od barmana jej nazwiska i zdobyl skads adres, gdyz nazajutrz otrzymala od niego list. Byl to wlasciwie wiersz napisany na papierze z nadrukiem hotelu Midland.
Zaczynal sie w ten sposob:
W me serce zapadlo gleboko wspomnienie Twego usmiechu,
Widze go niemal bez przerwy oczami duszy mojej,
Wymazac nie zdola go nigdy ni bol, ni przeczucie grzechu…
Poplakala sie ze wzruszenia.
Plakala, gdyz w tym wierszu bylo zawarte wszystko, czego pragnela, a czego nigdy nie udalo jej sie osiagnac. Plakala, poniewaz zyla w ponurym przemyslowym miescie u boku meza, ktory nie znosil urlopow. Plakala, bo ten