Lazotti popatrzyl na nia z niedowierzaniem, nie zakwestionowal jednak jej prosby.
– Zrobie wszystko co w mojej mocy. Dokad mam wyslac materialy?
– Zostawie panu wizytowke i numer telefonu komorkowego. Prosze zadzwonic. Jesli nadal bede w Turynie, przyjde po te materialy. W przeciwnym razie prosze je przeslac do biura w Rzymie.
– Przepraszam, pani doktor, ale… czego pani wlasciwie szuka?
Sofia popatrzyla na niego uwaznie i zdecydowala, ze powie prawde.
– Szukam ludzi, ktorzy wzniecili pozary w katedrze turynskiej.
– Slucham?! – wykrzyknal zaskoczony Lazotti.
– Tak, poszukujemy sprawcow pozarow, poniewaz podejrzewamy, ze zostaly wzniecone celowo.
– Podejrzewacie naszych pracownikow? Alez… Na Boga! Komu mogloby zalezec na zniszczeniu katedry?
– Wlasnie to staramy sie ustalic.
– Jestescie pewni? To bardzo powazne oskarzenie…
– To jeszcze nie oskarzenie, to tylko podejrzenia, dlatego prowadzimy sledztwo.
– Oczywiscie, pani doktor, pomozemy wam, jak tylko bedziemy mogli.
– Nie mam co do tego watpliwosci, panie Lazotti.
Sofia wyszla z budynku ze stali i szkla zastanawiajac sie, czy dobrze zrobila, dzielac sie swoimi podejrzeniami z D’Alaqua oraz szefem dzialu kadr. Byc moze D’Alaqua juz zapomnial o jej wizycie. Lub wprost przeciwnie – dzwoni wlasnie ze skarga do ministra.
Postanowila natychmiast zatelefonowac do Valoniego, by opowiedziec mu ze szczegolami przebieg wizyty w COCSIE.
Jesli D’Alaqua zechce poskarzyc sie w ministerstwie, Valoni musi byc przygotowany do obrony.
– Ja, Maanu, ksiaze Edessy, syn Abgara, zanosze modlitwy do ciebie, Sinie, ksiezycowy bogu bogow, bys pomogl mi zniszczyc tych, ktorzy mieszaja w glowach naszemu ludowi i zachecaja go do porzucania twego kultu i zdrady bogow naszych przodkow.
Na skalistym wzniesieniu nieopodal Edessy miescilo sie sanktuarium boga Sina. Jaskinie slabo oswietlaly pochodnie, ktore Sultanept, z pomoca Maanu i Marwuza, umiescil na jej scianach.
Plaskorzezba z wyobrazeniem boga Sina, wykuta w skale, wydawala sie miec ludzka twarz, tak wiernie odtworzyl ja artysta.
Maanu palil kadzidlo i aromatyczne ziola, ktore oszalamialy go i pomagaly porozumiec sie z bogiem. Byl to ksiezycowy bog, Sin, wszechmocny, ktorego nigdy nie przestal wielbic ani on, ani inni wierni tradycji ludzie Edessy, jak jego oddany sluga Marwuz, dowodca krolewskiej gwardii, majacy po smierci Abgara stac sie glownym doradca mlodego krola.
Sin wysluchal chyba modlitw Maanu, bo przedarl sie przez chmury, zalewajac ksiezycowa poswiata swoje sanktuarium.
Sultanept, wielki kaplan Sina, zapewnial Maanu, ze to znak od boga, ze ich nie opuscil.
Sultanept mieszkal wraz z piecioma kaplanami w Sumurtarze.
Ich schronieniem stal sie labirynt tuneli i podziemnych izb, gdzie sluzyli bogom, Sloncu, Ksiezycowi i planetom, poczatkowi i koncowi wszechswiata.
Maanu obiecal Sultaneptowi, ze przywroci mu jego potege i bogactwo, ktore wytracil z jego rak Abgar, przekreslajac wiare przodkow.
– Ksiaze moj, powinnismy juz wracac. Krol moze cie wzywac. Odkad wyszlismy z palacu, uplynelo wiele godzin.
– Nie wezwie mnie, Marwuzie, jest pewny, ze siedze z przyjaciolmi w gospodzie albo cudzoloze z jakas tancerka. Moj ojciec nie dba o to, co robie, nie interesuje go nic a nic, zawiodl sie na mnie, bo nie chcialem adorowac Jezusa. To wszystko wina krolowej. To ona namowila go do zdrady naszych bogow, za jedynego Boga przyjmujac tego Nazarejczyka. Zapewniam cie jednak, Marwuzie, ze lud skieruje jeszcze oczy na ksiezycowego boga i zburzy swiatynie, ktore krolowa kazala wzniesc na chwale tego Zyda.
Kiedy Abgar umrze, zabijemy krolowa, Josara i Tadeusza.
Marwuz zadrzal. Nie szanowal krolowej, tej twardej kobiety, ktora, odkad Abgar zachorowal, rzadzila krajem. Nieraz czul, jak wladczyni przewierca go lodowatym spojrzeniem, zdajac sobie sprawe, ze trzyma on strone Maanu. Lecz czy odwazylby sie podniesc na nia reke? Zamordowac ja? Byl pewien, ze Maanu go o to poprosi.
Co do Josara i Tadeusza… Nie zawaha sie. Przebije ich mieczem. Ma dosc ich kazan, ich wyrzutow, gdy oddaje sie uciechom z jakas kobieta, ktora przypadla mu do gustu, lub gdy ku czci boga upija sie do nieprzytomnosci przy pelni ksiezyca.
Bo on, Marwuz, zachowal wiare w bogow swych ojcow, w bogow swego miasta, nie chcial adorowac tego cnotliwego nedzarza, o ktorym nie przestaja plesc Josar i Tadeusz.
Izaz spisywal wszystko, co opowiadal mu Tadeusz. Jego wuj, Josar, nauczyl go sztuki pisania, i chlopak marzyl, by pewnego dnia zostac nadwornym skryba.
Byl z siebie dumny, bo Abgar i krolowa pochwalili pergaminy, na ktore tak starannie przenosil opowiesci Tadeusza o Jezusie. Apostol czesto go przywolywal, by podyktowac pare wersow, bo akurat przypomnial sobie jakis epizod, ktory latwo moglby uleciec z pamieci. Chlopak znal doskonale wszystkie przygody Tadeusza.
Tadeusz czesto mruzyl oczy, zdawalo sie, ze za chwile zasnie, tymczasem z jego ust zaczynaly plynac wspomnienia. Opowiadal, jaki byl Jezus, jak przemawial i jakich czynow dokonal.
Josar spisal juz swoje wspomnienia, poslal je do kopistow, jedna kopie zas zlozyl w krolewskim archiwum. To samo zrobi z opowiesciami Tadeusza. Tak rozkazal Abgar, ktory marzyl o tym, by Edessa pozostawila swoim potomnym cala prawde o Jezusie.
Josara i Tadeusza laczyla szczegolna wiez, obaj bowiem znali Jezusa. Izaz cieszyl sie, ze wuj ma takiego towarzysza. Josar szanowal Tadeusza za to, ze byl uczniem Jezusa i u niego szukal odpowiedzi na pytania zadawane mu przez mieszkancow Edessy, przychodzacych do niego po porade i modlitwe.
Kazdego dnia Tadeusz wraz z Josarem udawali sie do pierwszej swiatyni, jaka krolowa kazala wzniesc na czesc Pana.
Tam modlili sie i rozmawiali z kobietami i mezczyznami, ktorzy przybywali szukac pocieszenia, czekajac, az ich modlitwy dotra do Boga, ktory uzdrowil Abgara. Sluzyli tez wiernym zbierajacym sie w nowej swiatyni, wzniesionej przez wielkiego architekta krolewskiego, Marcjusza.
Tadeusz poprosil Marcjusza, by ta nowa swiatynia byla rownie prosta jak pierwsza, by wygladala niczym skromne domostwo, tyle tylko, ze z duzym dziedzincem, na ktorym mozna bedzie glosic Slowo Boze. Uprzedzil Marcjusza, ze Jezus przegnal kupcow ze swiatyni w Jerozolimie, jego duch zas moze goscic tylko tam, gdzie panuje prostota i pokoj.
Slonce wschodzilo nad Bosforem, kiedy „Gwiazda Morska” sunela po wodach u wybrzezy Stambulu. Na pokladzie marynarze uwijali sie jak w ukropie, przygotowujac sie do cumowania.
Kapitan obserwowal sniadego mlodzienca, ktory w milczeniu myl poklad. W Genui jeden z ludzi zachorowal i musial zostac na ladzie, wiec pierwszy oficer zatrudnil tego niemowe, upewniwszy sie przedtem, ze jest dobrym marynarzem. W tamtej chwili kapitan zgodzilby sie na wszystko, byle tylko jak najszybciej wyplynac, nie zwrocil wiec uwagi na to, ze na rekach rzekomego zeglarza nie bylo ani jednego odcisku – mial delikatne biale dlonie, rece czlowieka, ktory nigdy nie musial zarabiac nimi na zycie. Niemowa jednak dobrze wywiazywal sie ze swoich obowiazkow, a po jego oczach trudno bylo poznac, co czuje i mysli. Oficer twierdzil, ze marynarza polecil mu znajomy z tawerny portowej Zielony Sokol. Kapitan nie bardzo w to wierzyl, ale nie zamierzal drazyc tematu.
Kiedy oficer oznajmil mu, ze niemowa schodzi na lad w Stambule, kapitan wzruszyl tylko ramionami i nie dociekal, skad tamten to wie.
Kapitan byl genuenczykiem, plywal od czterdziestu lat, zawinal do tysiaca portow, mial do czynienia z przeroznymi ludzmi, ale w tym chlopaku bylo cos szczegolnego. Na twarzy wymalowana mial porazke, w jego ruchach widac bylo rezygnacje, jakby wiedzial, ze osiagnal kres. Lecz czego mial byc to kres i skad to zwatpienie, kapitan nie wiedzial.