przyszlosci. Juz sie przeciwko temu zabezpieczylem.
Diana nie mogla uwierzyc wlasnym uszom. Tak bardzo bal sie choroby psychicznej, ze znalazl jakis sposob ograniczenia swoich uprawnien, gdyby to nastapilo. Ten problem stanowil rzeczywiscie jego obsesje. Jesli w przyszlosci zdecyduje sie za niego wyjsc, bedzie musiala zaczac wlasnie od tego.
– Jak?
Misterny zegar stojacy na kominku wybil czwarta.
– Niewazne – mruknal. – Musimy juz isc.
Dopiero teraz przyjrzal sie Dianie dokladnie. Usmiechnal sie lekko na widok jej bizuterii, a takze „maskujacego' makijazu.
– Nie przesadzilam? – spytala.
– W najmniejszym stopniu – zapewnil i podal jej reke do wyjscia.
Jednak Diana postanowila wyjsc samodzielnie.
– Nie rob tak na dworze – uslyszala za plecami jego ostrzezenie. – To wbrew etykiecie.
– Do diabla, a myslalam, ze tak mi dobrze idzie! – Skrzywila sie jakby jadla cytryne. – Wiem, wiem. Min tez mam nie robic.
– I nie mowic, nie bedac zagadnieta – dodal, calujac jej dlon. – Na milosc Boska, uwazaj, Diano!
Tak, wiedziala, ze nie chce sie z nia zenic. A ona tez nie miala zamiaru ratowac sie tym malzenstwem.
– Zrobie wszystko, co w mojej mocy – zapewnila.
Spojrzala raz jeszcze na tajemniczy portret, po czym wyszla, prowadzona przez markiza. Na podjezdzie czekal na nich zaprzezony w czworke koni miejski kocz, ktorym pojechali, korzystajac z ladnej pogody. Z tylu towarzyszyli im dwaj eleganccy lokaje w liberiach. Patrzac na tlum, Diana przypomniala sobie de Couriaca. W otwartym koczu byli wystawieni na strzaly niczym kaczki. Jaka szkoda, ze nie ma ze soba pistoletow!
Zwierzyla sie ze swoich obaw markizowi, a on dyskretnie zwrocil jej uwage na jadacych za nimi uzbrojonych konnych.
– Jestesmy dobrze chronieni.
Ale Diana wiedziala, ze nikt lepiej od niej nie potrafi zatroszczyc sie o Beya. Chciala wiec miec taka mozliwosc. Zwlaszcza, ze byc moze jest to jedno z ich ostatnich spotkan.
– Do diabla z krolem i dworem! – westchnela. Markiz pochylil sie w jej strone. Poczula upojny zapach
jego balwierskiego mydla.
– Na twoim miejscu zachowalbym te uwagi dla siebie. -Mrugnal do niej porozumiewawczo. – Chociaz przyznaje, ze czasami mysle tak samo.
Jechali szybko ulicami Londynu. Wielu przechodniow zatrzymywalo sie i pokazywalo rekami herb na zloconych drzwiach kocza. Wielobarwny tlum przeplywal ulicami miasta. Oni jednak czuli sie wyjatkowi. Hrabina Arradale i markiz Rothgar pojawili sie na scenie.
19
Kiedy znalezli sie juz w poblizu St. James's Palace, na co wskazywaly tlumy gapiow i narastajacy ruch powozow, Diana poczula pot na plecach. Nie, miejscowi dandysi nie byli dla niej wyzwaniem. Wiedziala, ze musi uwazac na krola. To, co do tej pory bylo jedynie proba, udawaniem, mialo sie za chwile stac rzeczywistoscia.
Juz teraz zaczela tesknic za swoim spokojnym, cichym zyciem w Yorkshire.
– Te wieczorne audiencje sa bardzo popularne – poinformowal markiz znudzonym tonem, ktory mial ja zapewne uspokoic.
Diana rozejrzala sie dokola.
– Czy tak samo, jak poranne spotkania?
– Niezupelnie. Poranne sa po to, zeby zaznaczyc swoja obecnosc. Wieczorne, by sie pokazac – wprowadzal ja w zawilosci dworu. – Celuja w tym zwlaszcza panie.
Zerknela na jego atlasowy surdut.
– Jak sadze, nie tylko. W swiecie zwierzecym to meskie osobniki sa hojniej wyposazone przez nature – zauwazyla.
– A jak stwierdzil monsieur Rousseau, nie ma nic lepszego niz naturalnosc! – rozesmial sie swobodnie. – Zaproponuje krolowi, zeby nakazal wszystkim paniom, by przychodzily we wlosiennicach przepasanych sznurkiem!
Ich kocz zatrzymal sie przed wejsciem. Lokaj otworzyl drzwiczki. Diana poruszyla sie, ale Rothgar zgromil ja wzrokiem. Wysiadl pierwszy i podal jej swoja upierscieniona dlon. Rubin hrabiny wygladal jak przydrozny kamien w zestawieniu z jego bizuteria.
Diana wysiadla i poprawila suknie.
– Czy pragniesz, pani, poznac swoich wrogow? Wyprostowala sie, zastanawiajac sie kogo tez ma na mysli,
– Zycie bez wrogow byloby nudne – rzekla sentencjonalnie.
– Oto jeden z naszych najwiekszych. – Markiz usmiechnal sie promiennie do ubranego w brazowe jedwabie mezczyzny. – Kawaler D'Eon.
Francuz juz z daleka wyciagnal do nich serdecznie rece. Przez jego stroj biegla czerwona szarfa z jakims odznaczeniem. Rothgar mial rowniez order Lazni z wstega nieco jasniejsza niz jego surdut. Ktos z wyobraznia moglby to uznac za spotkanie dwoch blyskawic, albo wyciagnie-tych ku sobie mieczy.
Francuz podszedl do nich z gracja, niemal krokiem ba-letnicy, chociaz mial na nogach buty na wysokim obcasie.
– Monsieur le marauis – zaczal po francusku, ale zaraz przeszedl na angielski: – Jakze mi milo.
Wymienili z Rothgarem uprzejme uklony, a nastepnie D'Eon spojrzal na Diane.
– Och, madame, zdaje sie, zdaje… ze nie bylismy sobie przedstawieni? Czy mozemy mowic po francusku?
D'Eon mowil po angielsku lepiej niz de Couriac, ale zapewne wolal korzystac z ojczystego jezyka. Juz chciala odpowiedziec, ze nie widzi przeszkod, ale markiz poslal jej ostrzegawcze spojrzenie. Moze jednak lepiej zataic przed
nim to, ze zna francuski?
– Wolalabym po angielsku – odparla.
– Hrabina Arradale wychowala sie na wsi. – Myslala, ze go kopnie w kostke. – Pozwol, pani, ze przedstawie ci kawalera D'Eon. Najlepszego Ministre Plenipotentiare, jakiego miala Francja.
D'Eon pochylil sie nad dlonia Diany z niezwykla jak na mezczyzne gracja, ale nawet nie musnal jej ustami.
– Przycmiewa pani Londyn swa uroda, madame – powiedzial, i nagle na jego twarzy pojawil sie wyraz przerazenia. – Czy to mozliwe, zeby ktos nastawal na tak wspaniala kobiete? I to podobno moj rodak, Francuz?!
Diana dygnela lekko, uwazajac, zeby sie nie rozesmiac.
– W kazdym kraju moga znalezc sie bandyci – rzekla i spojrzala z uwielbieniem na Beya. – Na szczescie markiz pokonal ich wszystkich.
Cos w rodzaju niedowierzania pojawilo sie w oczach D'Eona. Natomiast Rothgar pokrecil tylko glowa.
– To byl przypadek. Wszystko wydarzylo sie zbyt szybko, zebym mogl nad tym zapanowac. Poza tym, nie wiadomo, kawalerze – Rothgar zwrocil sie do D'Eona – czy to byli twoi ziomkowie. Chociaz jeden z pewnoscia byl Francuzem. Niejaki de Couriac. Slyszales o nim, panie?
Ostatni goscie zaczeli wchodzic na palacowe schody. Ruszyli wiec we trojke za nimi. Z tego powodu markiz nie mogl sprawdzic wyrazu twarzy D'Eona. Wiedzial jednak, ze jest na tyle wytrawnym graczem, ze nie zdradzi sie, chocby de Couriac byl jego bratem.
Francuz powtorzyl pare razy nazwisko, jakby sie namyslal.
– Tak, przedstawil mi papiery po przyjezdzie – rzekl w koncu. – Petite noblesse z Normandii, jesli dobrze pamietam.
– Wiec moze dowiem sie czegos od hrabiego de Broglie. Zdaje sie, ze pochodzi wlasnie z tego regionu.
Diana, ktora szla w srodku, dostrzegla katem oka, ze D'Eon lekko sie sploszyl.