— Zawsze rozumiales. Zawsze rozumiales swiat, w ktorym zyjemy. I ty, i Wolodia, i ten nudny Bykow. Czasem mysle, ze wy po prostu jestescie bardzo ograniczeni. Ze nie jestescie w stanie postawic sobie pytania — po co? — Znowu sie napila. — Wiesz, niedawno poznalam pewnego szkolnego nauczyciela. Uczy dzieci strasznych rzeczy. Uczy ich, ze praca jest bardziej interesujaca niz rozrywka. Rozumiesz? Przeciez to straszne! Rozmawialam z jego uczniami. Wydawalo mi sie, ze mna gardza. Za co? Za to, ze pragne przezyc moje jedyne zycie tak, jak chce?
Dauge mogl sobie wyobrazic rozmowe Maszy Jurkowskiej z pietnastolatkami z rejonowej szkoly. Nie zrozumiesz tego, pomyslal. Nie wiesz, jakie to uczucie, gdy tygodniami, miesiacami zrozpaczony czlowiek wali glowa w mur, zapisuje sterty papieru, wydeptuje dziesiatki kilometrow po gabinecie albo po pustyni i wydaje mu sie, ze rozwiazania nie ma, ze jest bezmozgim, slepym robakiem i juz nie wierzy, nie pamieta, ze juz nieraz tak bylo, ze potem zawsze nastepowala ta cudowna chwila, gdy otwiera sie wreszcie furtke w murze i pozostawia za soba jeszcze jeden gluchy mur. I czlowiek znowu jest bogiem i wszechswiat spoczywa na jego dloni. Tego nie trzeba rozumiec. To trzeba czuc.
— Oni tez pragna przezyc zycie tak, jak chca. Tylko chcecie roznych rzeczy.
— A jesli to ja mam racje? — sprzeciwila sie ostro.
— Nie. Oni ja maja. Oni nie zadaja pytan po co?
— A moze po prostu nie sa zdolni do szerszego myslenia? Dauge usmiechnal sie. Co ty wiesz o szerszym mysleniu…
— Pijesz zimna wode w goracy dzien i nie pytasz po co? Po prostu ja pijesz i jest ci dobrze…
— Tak, jest mi dobrze — przerwala mu. — Dlatego pozwolcie mi pic moja zimna wode, a oni niech pija swoja!
— Niech pija — zgodzil sie spokojnie Dauge. Ze zdumieniem i radoscia czul, jak opuszcza go wstretny, przygnebiajacy smutek. — Ale nie o tym mowilismy. Chcesz wiedziec, kto ma racje. Posluchaj. Czlowiek to nie zwierze. Natura dala mu rozum, ktory musi sie rozwijac. A ty gasisz go w sobie. Sztucznie gasisz. Poswiecilas temu cale swoje zycie. Na planecie jest mnostwo ludzi, ktorzy robia to samo. Mnostwo mieszczan.
— Dziekuje.
— Nie chcialem cie obrazic — powiedzial Dauge. — Ale wydawalo mi sie, ze ty chcesz obrazic nas. Szerokosc spojrzenia… Jaka wy mozecie miec szerokosc spojrzenia?
Dopila swoj kielich.
— Bardzo ladnie dzis mowisz — usmiechnela sie nieprzyjemnie. — Wszystko tak milo wyjasniasz. Wobec tego badz tak dobry i wyjasnij jeszcze jedna rzecz. Przez cale zycie pracowales. Przez cale zycie rozwijales swoj rozum, byles ponad zwykle swiatowe przyjemnosci…
— Nigdy nie bylem ponad swiatowe przyjemnosci — sprzeciwil sie Dauge. — Byl ze mnie niezly szalaput.
— Nie bedziemy sie o to spierac. Z mojego punktu widzenia byles. A ja przez cale zycie gasilam swoj rozum. Przez cale zycie zajmowalam sie tylko holubieniem swoich niskich instynktow. I kto z nas jest bardziej szczesliwy teraz?
— Oczywiscie, ze ja — odparl bez zastanowienia Dauge. Popatrzyla na niego otwarcie i zasmiala sie.
— Nie — powiedziala. — Ja! W najgorszym razie oboje jestesmy jednakowo nieszczesliwi. Pozbawiona talentu kukulka — zdaje sie, ze tak nazywa mnie Wolodia? — czy pracowita mrowka — koniec jest jeden: starosc, samotnosc, pustka. Ja nic nie zyskalam, ty wszystko straciles. Na czym polega roznica?
— Spytaj Grisze Bykowa — rzekl spokojnie Dauge.
— Ach, ci! — Machnela pogardliwie dlonia. — Wiem, co mi powiedza. Ale mnie interesuje, co ty powiesz. I nie teraz, gdy swieci slonce i wokol sa ludzie, lecz noca, gdy dreczy cie bezsennosc i masz obok siebie jedynie twoje obrzydle talmudy, niepotrzebne kamienie z niepotrzebnych planet, milczacy telefon i zadnej nadziei na przyszlosc.
— Tak, to sie zdarza — powiedzial Dauge. — Kazdemu. Wyobrazil sobie to wszystko — i milczacy telefon, i brak nadziei — ale nie talmudy i kamienie, lecz flakoniki z perfumami, martwy blask zlotych ozdob i bezlitosne lustro. Jestem swinia, pomyslal ze skrucha. Pewna siebie, obojetna swinia. A przeciez ona prosi o pomoc!
— Pozwolisz, ze cie dzisiaj odwiedze? — spytal.
— Nie — odparla, wstajac. — Dzisiaj mam gosci.
Dauge odsunal nietkniety kielich i rowniez wstal. Wziela go pod reke i wyszli do westybulu. Dauge ze wszystkich sil staral sie nie kulec.
— Dokad teraz jedziesz? — spytal.
Zatrzymala sie przed lustrem i poprawila wlosy, chociaz nie bylo takiej potrzeby.
— Dokad? Dokads. Jeszcze nie mam piecdziesiatki i na razie moj swiat nalezy do mnie.
Zeszli po bialych schodach na zalany sloncem plac.
— Moglbym cie podwiezc — zaproponowal.
— Dziekuje, mam swoj samochod.
Niespiesznie naciagnal czapke, sprawdzil, czy nie wieje w uszy i zapial plaszcz.
— Zegnaj, staruszku — powiedziala.
— Zegnaj — odparl, usmiechajac sie lagodnie. — Wybacz, jesli bylem okrutny… I dziekuje. Bardzo mi dzis pomoglas.
Popatrzyla na niego, nie rozumiejac, wzruszyla ramionami, usmiechnela sie i skierowala w strone swojego samochodu. Dauge patrzyl, jak idzie, kolyszac biodrami, zdumiewajaco zgrabna, dumna i zalosna. Miala wspanialy chod i nadal byla ladna, zdumiewajaco ladna. Mezczyzni odprowadzali ja wzrokiem. Oto cale jej zycie. Przyodziac cialo w cos drogiego i pieknego i przyciagac meskie spojrzenia. Jak wielu jest takich ludzi, i jacy sa zywotni, pomyslal Dauge ze smutkiem i zloscia.
Gdy podszedl do samochodu, Grisza Bykow siedzial, opierajac sie kolanami o luk kierownicy i czytal gruba ksiazke. Radio w samochodzie wlaczone bylo na caly regulator; Grisza lubil mocny dzwiek.
Dauge wsiadl do samochodu, wylaczyl radio i przez chwile trwal w milczeniu. Grisza odlozyl ksiazke i uruchomil silnik. Dauge, patrzac przed siebie, powiedzial:
— Zycie daje czlowiekowi trzy radosci, imienniku. Przyjaciela, milosc i praca. Kazda z tych radosci oddzielnie warta jest bardzo wiele. Ale jakze rzadko ma sieje wszystkie razem!
— Bez milosci mozna sie obejsc — zauwazyl wnikliwie Grisza. Dauge zerknal na niego.
— Mozna — zgodzil sie. — Ale to znaczy, ze bedzie o jedna radosc mniej. A przeciez i tak jest ich tylko trzy.
Grisza nic nie powiedzial. Uwazal, ze to nieuczciwe wdawac sie w spor beznadziejny dla przeciwnika.
— Do instytutu — zarzadzil Dauge. — Postaraj sie zdazyc przed pierwsza. Nie spoznimy sie?
— Nie, bede jechal szybko. Samochod wyjechal na szose.
— Wujku Grisza, nie wieje ci? — spytal Grisza Bykow.
— Wieje. Zamknijmy okna, bracie — odpowiedzial Dauge i pociagnal nosem.
1. Mirza-Charle, rosyjski chlopiec
Dyzurna od przewozow pasazerskich bardzo wspolczula Jurze Borodinowi, ale w zaden sposob nie mogla mu pomoc. Regularne polaczenie pasazerskie z systemem Saturna nie istnialo. Nie istnialo nawet regularne polaczenie towarowe. Automaty-transportowce wysylano tam dwa, trzy razy w roku, a statki z pilotem jeszcze rzadziej. Dyzurna dwa razy wysylala zapytanie elektronicznemu dyspozytorowi, przekartkowala jakis gruby informator, kilka razy gdzies dzwonila, wszystko na prozno. Jura musial miec bardzo nieszczesliwa mine, bo w koncu powiedziala ze smutkiem:
— Nie trzeba sie tak martwic, kochany. To bardzo odlegla planeta. Po co sie tak daleko zapuszczasz?
— Odlaczylem sie od grupy — wyjasnil zdenerwowany Jura. — Bardzo pani dziekuje. Pojde juz. Moze jeszcze gdzies…
Odwrocil sie i ruszyl do wyjscia ze spuszczona glowa, wpatrzony w wytarta plastikowa podloge pod nogami.
— Poczekaj chwile, kochany — zawolala go dyzurna. Jura natychmiast wrocil. — Rozumiesz, kochany —