— W amortyzatorze, jak wszyscy. — A ty.Wania?
— Takze — odparl Zylin, podtrzymujac Molliara. — A kapitan?
Wyszli na korytarz i znow przystaneli. Pozostalo im jeszcze tylko pare krokow.
— Aleksiej Pietrowicz mowi, ze nie dowierza automatom na Jowiszu — wyjasnil Zylin. — Sam osobiscie poprowadzi statek.
— B-bykow jak Bykow — powiedzial Jurkowski, krzywiac sie w usmiechu. — W-wszystkich s-slabych p- podzwignie na swych barkach.
Michail Antonowicz pochlipujac skierowal sie do swej kajuty.
— Pomoge wam, monsieur Molliar — zaproponowal Zylin.
— Dobra — zgodzil sie Molliar i poslusznie wsparl sie na ramieniu Zylina.
— Powodzenia i spokojnej plazmy — rzekl Jurkowski.
Dauge skinal glowa i wszyscy rozeszli sie do swych kajut. Zylin zaprowadzil Molliara do jego kajuty i polozyl go do amortyzatora.
— Jak zdrowie, Waniusza? — zapytal smetnie Molliar. — Doskonal-je?
— Doskonale, monsieur Molliar — odpowiedzial Zylin.
— A jak dziewczeta?
— Swietnie — odparl Zylin. — Na Amaltei sa wspaniale dziewczeta.
Usmiechnal sie przymilnie, zamocowal wieko i od razu przestal sie usmiechac. Niechby to sie juz szybciej skonczylo, pomyslal.
Gdy ruszyl korytarzem, wydalo mu sie, ze jest tu teraz strasznie pusto. Zapukal po kolei w pokrywy wszystkich amortyzatorow, posluchal jak mu odpowiedziano stukaniem. Potem wrocil do kabiny nawigacyjnej.
Bykow siedzial na miejscu starszego pilota. Byl w ubraniu chroniacym od przeciazen. Ubior ten przypominal kokon jedwabnika, z ktorego wystawala ruda rozczochrana glowa. Bykow wygladal calkiem normalnie, tyle ze byl bardzo zly i zmeczony.
— Gotowe, Aleksieju Pietrowiczu — rzekl Zylin.
— Dobra — powiedzial Bykow i spojrzal spod oka na Zylina. — Nie boisz sie, chlopie?
— Nie — odparl Zylin.
Nie bal sie rzeczywiscie, pragnal tylko, zeby to wszystko jak najpredzej sie skonczylo. I nagle zapragnal jeszcze ujrzec ojca, jak wychodzi ze stratoplanu, krepy, wasaty, z czapka w dloni. I poznac ojca z Bykowem.
— No idz juz, Iwan — rzekl Bykow. — Masz jeszcze dziesiec minut czasu.
— Spokojnej plazmy, Aleksieju Pietrowiczu — pozdrowil go Zylin.
— Dziekuje — odpowiedzial Bykow. — Idz juz.
Musze wytrzymac, pomyslal Zylin. Niech to diabli, czyzbym mial nie wytrzymac? Podszedl do drzwi swej kajuty i nagle ujrzal Warieczke. Warieczka przywarla do sciany, pelzla z trudem, wlokac splaszczony po bokach ogon. Gdy spostrzegla Zylina, podniosla trojkatny pysk i zamrugala.
— Ech, ty lazego — powiedzial Zylin. Chwycil Warieczke za odstajaca skore na szyi, zawlokl do kajuty, zdjal wieko amortyzatora i spojrzal na zegarek. Potem wrzucil Warieczke do amortyzatora — byla ciezka i szarpala mu sie w rekach — i sam wlazl do srodka. Lezal w kompletnych ciemnosciach, slyszal, jak szumi mieszanka amortyzacyjna, i powoli przestawal odczuwac ciezar ciala. Bylo to bardzo przyjemne uczucie, tylko Warieczka wciaz sie wiercila pod bokiem i klula jego reke szczecina wasow. Musze wytrzymac, powtarzal sobie.
W kabinie nawigacyjnej Aleksiej Pietrowicz Bykow nacisnal wielkim palcem wklesly klawisz startera.
Epilog
Amaltea, „Stacja J”
Zachod Jowisza jest rowniez wspanialy. Z wolna przygasa zoltozielona luna egzosfery i jedna po drugiej zapalaja sie gwiazdy, jak diamentowe szpilki powpinane w czarny aksamit.
Ale dyrektor „Stacji J” nie widzial ani gwiazd, ani zoltozielonej poswiaty nad pobliskimi skalami. Spogladal na lodowe pole rakietodromu. Na pole powoli, prawie niezauwazalnie dla oka, opuszczal sie potezny kadlub „Tachmasiba”. „Tachmasib” byl olbrzymim transportowcem fotonowym pierwszej klasy. Mial tak olbrzymie rozmiary, ze nie mozna go bylo porownac z niczym tutaj, na niebieskozielonej rowninie, pokrytej kraglymi, czarnymi plamami. Przez kopule ze spektrolitu wydawalo sie, ze „Tachmasib” opada sam. W rzeczywistosci jednak sciagano go. W cieniu skal, po tej i po drugiej stronie rowniny potezne dzwigi sciagaly liny i lsniace nitki polyskiwaly od czasu do czasu w promieniach slonca. Slonce wyraznie oswietlalo statek. Byl widoczny caly, poczynajac od olbrzymiej czaszy zwierciadla do kulistej gondoli dla ludzi.
Nigdy jeszcze na Amaltee nie opuszczal sie planetolot tak poharatany. Skraj zwierciadla byl rozbity, a w olbrzymiej czaszy lezal nierowny cien. Dwustumetrowa rure fotoreaktora pokrywaly plamy, jakby obsypaly ja krosty. Rakiety awaryjne na skroconych wspornikach sterczaly glupio na wszystkie strony, komora ladunkowa przechylila sie, jeden jej sektor zostal zgnieciony. Dysk komory ladunkowej przypominal splaszczona puszke od konserw, rozdeptana butem z olowiu. Czesc zywnosci, oczywiscie, przepadla, pomyslal dyrektor. Co za szalenstwa przychodza mi do glowy. Czyz to nie wszystko jedno? No tak, „Tachmasib” niepredko teraz stad wyruszy.
— Drogo nas kosztuje ten bulion z kury — stwierdzil wujek Walnoga.
— Tak — odburknal dyrektor. — Bulion z kury. Dajcie spokoj, Walnoga. Przeciez tak nie myslicie. Co ma do tego bulion z kury?
— No jakze — odparl Walnoga. — Ludzie musza miec porzadne jedzenie.
Planetolot opadl na rownine i pograzyl sie w cien. Teraz widac bylo tylko slaby zielonkawy poblask na bokach z tytanu, potem zablysly tam swiatla i mignely malenkie czarne postacie. Kosmaty grzbiet Jowisza skryl sie za skaly, ktore poczernialy i jakby urosly, a na mgnienie rozswietlila sie wyraznie jakas rozpadlina i ukazaly sie kratownice anten.
W kieszeni dyrektora cicho odezwal sie radiofon. Dyrektor wyciagnal plaskie pudelko i nacisnal klawisz odbioru.
— Slucham — powiedzial.
Dyzurny stacji oznajmial pospiesznie wesolym i swobodnym glosem:
— Towarzyszu dyrektorze, kapitan Bykow z zaloga oraz pasazerami przybyl na stacje i oczekuje was w waszym gabinecie.
— Juz ide — odpowiedzial dyrektor.
Razem z wujkiem Walnoga zjechali winda i skierowali sie do gabinetu. Drzwi byly otwarte na osciez. W gabinecie zebralo sie wiele osob. Wszyscy rozmawiali i smiali sie. Juz w korytarzu dyrektor uslyszal radosne wolanie:
— Jak zdrowie? Doskonal-je? Jak chlopcy? Doskonal-je?
Dyrektor nie wszedl od razu, zatrzymal sie przez chwile w progu, szukajac wzrokiem przybylych. Walnoga dyszal glosno tuz nad jego uchem, czulo sie, ze sie usmiecha cala geba. Zobaczyli Molliara z wlosami mokrymi jeszcze po kapieli. Molliar gestykulowal zamaszyscie i chichotal. Wokol niego staly dziewczeta — Zojka, Halina, Nadienka, Jenny, Jurijko, wszystkie dziewczeta Amaltei — i tez sie smialy. Molliar zawsze staral sie zgromadzic wokol siebie wszystkie dziewczeta. Potem dyrektor ujrzal Jurkowskiego, a wlasciwie tylko jego glowe sterczaca ponad innymi oraz jakiegos koszmarnego stwora na jego ramieniu. Stwor krecil pyskiem i od czasu do czasu potwornie ziewal. Warieczke pociagano za ogon. Daugego nie bylo widac, za to bylo slychac nie gorzej od Molliara.
— No, nie wszyscy naraz! Pusccie mnie chlopcy! Oj, oj! — wolal Dauge. Z boku stal jakis wysoki, nieznajomy chlopak, bardzo przystojny, ale zbyt blady wsrod reszty opalonych ludzi.
Z chlopcem rozmawialo z ozywieniem kilku tutejszych planetopilotow. Michail Antonowicz Krutikow siedzial w fotelu przy biurku dyrektora. Cos tam opowiadal, klaszczac w male dlonie i od czasu do czasu podnosil do oczu zmieta chusteczke.
Bykowa dostrzegl ostatniego. Byl blady, prawie zsinialy i wlosy mial niemal miedziane. Oczy podsinione, podbite, jak ludzie po przejsciu wielkich i dlugotrwalych przeciazen mial zaczerwienione. Mowil cos, ale tak cicho, ze dyrektor nie mogl niczego zrozumiec i widzial tylko, ze Bykow mowi wolno, z trudem poruszajac wargami. Bykow