trzyma sie wspaniale, prawda, Wolodia?
— O-oczywiscle — przyznal mu racje Jurkowski. — W-wspaniale.
— A kapitan nie spi — ciagnal dalej Dauge dziarskim tonem. — Zauwazyliscie to, Charles? Cos sobie wykombinowal ten nasz kapitan.
— Tak — rzekl Molliar. — Tak! Kapitan to wielka nasza nadzieja.
— Jeszcze jaka — powiedzial Dauge. — Nawet nie wyobrazacie sobie, jaka to dla nas wielka nadzieja.
— M-metr dziewiecdziesiat piec — uscislil Jurkowski. Molliar rozesmial sie.
— Wciaz zartujecie — rzekl.
— A my tymczasem bedziemy tu sobie rozmawiac i obserwowac — powiedzial Dauge. — Chcecie popatrzyc w peryskop, Charles? To wspaniale. Jeszcze nikt nigdy tego nie ogladal. — Dauge podniosl sie i przywarl do peryskopu. Jurkowski spostrzegl, jak nagle zgiely mu sie plecy. Dauge obiema rekami uchwycil sie wizjera. — O Boze! — krzyknal. — Planetolot!
W rozowej pustce wisial planetolot. Byl doskonale widoczny, w najdrobniejszych detalach, i znajdowal sie mniej wiecej o jakies trzy kilometry od „Tachmasiba”. Byl to transportowiec fotonowy pierwszej klasy ze zwierciadlem parabolicznym; podobnym do rozpostartej spodnicy, z okragla gondola dla ludzi i komora ladunkowa w ksztalcie tarczy z trzema cygarami rakiet awaryjnych, wysunietych daleko w bok na wspornikach. Wisial pionowo i calkiem nieruchomo. Byl szary, jak na ekranie czarnobialego filmu.
— Kto to moze byc? — wyszeptal Dauge. — Czyzby Pietruszewski?
— S-spojrz na zwierciadlo — rzekl Jurkowski.
Szary planetolot mial zwierciadlo oblamane na skraju.
— Tez sie chlopakom nie poszczescilo — stwierdzil Dauge.
— Tam jeszcze jeden — odezwal sie Molliar.
— Ten tez ma rozbite zwierciadlo — rzekl Dauge.
Drugi planetolot — calkiem identyczny — wisial dalej i bardziej w glebi niz pierwszy.
— J-juz wiem — odezwal sie nieoczekiwanie Jurkowski. — To nasz „Tachmasib”. To m-miraz.
Byl to miraz zdwukrotniony. Kilka teczowych baniek wznioslo Sle. w szybkim locie z glebiny i widmowe odbicia „Tachmasiba”
zmienily sie, poczely drzec i zanikly. Tymczasem z prawej strony, nieco wyzej, ukazaly sie jeszcze trzy widmowe obrazy.
— Jakiez cudowne banie — zachwycil sie Molliar. — One spiewaja.
Znow sie polozyl na wznak. Krew mu poszla nosem, smarkal i krzywil sie, wciaz popatrujac na planetologow w obawie, ze to spostrzega. Naturalnie, oni tego nie widzieli.
— No — rzekl Dauge — powiadasz, ze tu nudno.
— N-nic n-nie mowie — bronil sie Jurkowski.
— Jak to, wlasnie ze mowisz — odparl Dauge. — Caly czas zrzedzisz, ze tu nudy.
Obaj starali sie nie patrzec na Molliara. Nie sposob bylo zatamowac krwi. Skrzepnie sama. Radiooptyka nalezaloby odniesc do amortyzatora; ale… To nic, sama skrzepnie. Molliar cicho pociagal nosem.
— A tam znow miraz — obwiescil Dauge. — Ale to nie statek.
Jurkowski spojrzal w peryskop. Niemozliwe, pomyslal. To niemozliwe. Ani tu, ani w samym Jowiszu. Pod „Tachmasibem” powoli przeplywal wierzcholek olbrzymiej szarej skaly. Jej podstawa tonela w rozowej mgle. Obok wznosila sie inna skala — naga, o stromych zboczach, pozlobiona gleboko rownymi szczelinami. A jeszcze dalej wyrastalo cale pasmo podobnych ostrych spadzistych szczytow. Cisze w kabinie obserwacyjnej zaklocily jakies poskrzypywania, szmery, ledwie doslyszalny huk, przypominajacy dalekie echo gorskich lawin.
— T-to juz n-nie miraz — odezwal sie Jurkowski. — To p-przypomina jadro.
— Bzdury — sprzeciwil sie Dauge.
— M-moze jednak J-jowisz ma j-jadro.
— Bzdura, bzdura — zirytowal sie Dauge.
Lancuch gorski ciagnal sie pod „Tachmasibem” bez konca.
— O, i tam — rzekl Dauge.
Sponad skalistych wierzcholkow wychynela ciemna, bezksztaltna gruda, wyrosla w oczach, zamienila sie w poszarpany odlam czarnego kamienia i zniknela. Natychmiast w slad za nia pojawila sie druga i trzecia, a w oddali przeswiecala ledwie dostrzegalnie, jak zatarta plama, jakas okragla szara masa. Lancuch gorski w dole schodzil stopniowo glebiej, az zupelnie stracili go z oczu. Jurkowski, nie odrywajac sie od peryskopu, zblizyl mikrofon do ust. Slychac bylo, jak zatrzeszczalo mu w stawach.
— Bykow — zaczal wzywac. — Aleksiej.
— Aloszy nie ma, Wolodienka — zabrzmial glos nawigatora. Glos byl zdyszany i zachrypniety. — Bykow jest przy silniku.
— M-misza, znajdujemy sie n-nad s-skalami — oznajmil Jurkowski.
— Nad jakimi skalami? — przerazil sie Michail Antonowicz.
W oddali przesunela sie zdumiewajaco rowna, jak gdyby wypolerowana gladzizna, olbrzymia rownina, otoczona pasmem niewysokich wzgorz. Przesunela sie i pograzyla powoli w rozowej mgielce.
Jeszcze n-nie r-rozumiemy wszystkiego — przyznal Jurkowski.
— Zaraz zobacze, Wolodienka — powiedzial Michail Antonowicz.
W peryskopie przeplywala jeszcze jedna gorzysta kraina. Plynela wysoko w gorze, a szczyty byly zwrocone ku dolowi. Byl to dziwny, fantastyczny widok i Jurkowski myslal poczatkowo, ze to znow miraz. Ale to nie byl miraz. Wowczas zrozumial wszystko.
— To nie jadro, Johanyczu. To cmentarzysko. Dauge nic z tego nie zrozumial.
— To cmentarzysko swiatow — dodal Jurkowski. — Jowisz je pochlonal.
Dauge milczal dlugo, wreszcie wyszeptal:
— Coz za odkrycia… Pierscien, rozowe promieniowanie, cmentarzysko swiatow… Szkoda. Wielka szkoda.
Odwrocil sie i zawolal na Molliara. Ten nie odpowiadal. Lezal z twarza wcisnieta w podloge.
Zaciagneli Molliara do amortyzatora, przywrocili go do przytomnosci, a on, zmordowany i spuchniety, pograzyl sie od razu we snie lub moze zapadl w omdlenie. Potem obaj wrocili do kabiny obserwacyjnej i znow przywarli do peryskopu. Pod „Tachmasibem”, obok „Tachmasiba”, a od czasu do czasu takze ponad „Tachmasibem” w masach gestego wodoru przesuwaly sie z wolna szczatki niepowstalych swiatow — gory, skaly, potworne spekane bryly, przezroczyste szare tumany pylow. Potem „Tachmasiba” przenioslo w bok i w peryskopach widoczne bylo tylko czyste, jednostajne, rozowe swiatlo.
— Jestem zmordowany jak pies — oswiadczyl Dauge. Przewrocil sie na bok, az zatrzeszczalo w stawach. — Slyszysz?
— Slysze — odrzekl Jurkowski. — Patrzmy dalej.
— Dobra — powiedzial Dauge.
— Myslalem, ze to jadro — rzekl Jurkowski.
— To niemozliwe — odparl Dauge. Jurkowski zaczal rozcierac sobie twarz dlonmi.
— To ty tak twierdzisz — powiedzial. — Patrzmy dalej.
Wiele jeszcze widzieli i slyszeli albo im sie tylko tak zdawalo, poniewaz obaj byli potwornie zmeczeni i chwilami ciemnialo im w oczach, a wowczas znikaly sciany kabiny obserwacyjnej i zostawalo tylko jednostajne rozowe swiatlo. Widzieli szerokie, nieruchome zygzaki blyskawic, ginace gdzies we mgle w gorze i w rozowej otchlani w dole i slyszeli, jak w nich samych z metalicznym loskotem pulsowaly fioletowe rozblyski. Widzieli jakies rozkolysane tasmy, ktore przeplywaly tuz obok z ostrym swistem. Rozpoznawali we mgle jakies dziwaczne cienie, ktore poruszaly sie i przemieszczaly z miejsca na miejsce i Dauge twierdzil, ze sa to cienie trojwymiarowe, Jurkowski natomiast dowodzil, ze Dauge bredzi. Slyszeli wycie, pisk, loskot i jakies dziwne dzwieki podobne do ludzkich glosow i Dauge zaproponowal, by je utrwalic na dyktafonie, ale w tej samej chwili spostrzegl, ze Jurkowski spi, lezac na brzuchu. Wowczas ulozyl go na wznak i znow wrocil do peryskopu.
Przez otwarte drzwi wpelzla do kabiny Warieczka, wlokac brzuchem po podlodze. Byla niebieska w kropki. Przylazla do Jurkowskiego i wgramolila mu sie na kolana. Dauge chcial ja przegnac, ale nie mial juz zupelnie sil. Nie mogl nawet uniesc glowy. A Warieczka ciezko robila bokami i mrugala powoli. Szczecina na jej pysku byla najezona, a polmetrowy ogon drgal konwulsyjnie w rytm oddechu.