W takich warunkach trudno bylo pracowac, niewyobrazalnie trudno. Zylin parokrotnie tracil przytomnosc. Serce zamieralo i wszystko wokol spowijala czerwona mgla. A w ustach przez caly czas czulo sie smak krwi. Zylin bardzo sie tego wstydzil, gdyz Bykow pracowal przez caly czas nieprzerwanie, rytmicznie i sprawnie jak maszyna. Kapitan byl caly zlany potem, bylo mu tez nieslychanie ciezko, ale widocznie potrafil sila woli obronic sie przed utrata przytomnosci. Juz po dwoch godzinach Zylin zatracil zupelnie wszelka swiadomosc celu tej pracy, nie podtrzymywaly go juz zadne nadzieje ani przywiazanie do zycia, ale za kazdym razem, gdy sie ocknal, powracal machinalnie do przerwanej pracy, poniewaz czul obok obecnosc Bykowa. W pewnej chwili oprzytomnial i zorientowal sie, ze Bykowa nie ma. Wowczas sie rozplakal. Ale Bykow wkrotce powrocil, postawil przy nim rondelek z zupa i rzekl: Jedz. Zylin zjadl i znow zabral sie do pracy. Bykow mial blada twarz i ciemnoszkarlatna, obrzeknieta szyje. Oddech jego byl szybki i ciezki. Milczal. Jesli zdolamy sie uratowac, pomyslal Zylin, nie wezme udzialu w zadnej ekspedycji miedzygwiezdnej, nie bede uczestniczyl w ekspedycji na Plutona, nie rusze sie nigdzie, dopoki nie stane sie taki jak Bykow. Taki zwyczajny, a nawet nudny w normalnych warunkach. Taki ponury, a nawet troche smieszny. Taki, ze gdy sie patrzy na niego, to trudno nawet uwierzyc w legende o Golkondzie, w legende o Callisto i inne legendy. Zylin doskonale pamietal, jak mlodzi kosmonauci podsmiewali sie skrycie z „Rudego Pustelnika” — skad sie wzielo to dziwaczne przezwisko? — ale nie widzial nigdy, by ktorys z pilotow lub uczonych starszego pokolenia wyrazil sie kiedykolwiek o Bykowie lekcewazaco. Jesli uda sie nam uratowac, musze sie stac taki jak Bykow. Jesli nie uratuje sie, musze umrzec jak Bykow. Gdy Zylin tracil przytomnosc, Bykow w zacietym milczeniu kontynuowal jego robote. Gdy Zylin odzyskiwal przytomnosc, Bykow bez slowa wracal na swoje stanowisko.
Wreszcie Bykow powiedzial: Chodzmy — i obaj opuscili kabine ukladu magnetycznego. Zylinowi wszystko wirowalo przed oczami, mial ochote polozyc sie, wcisnac nos w cos miekkiego i lezec tak, az go podniosa. Szedl z tylu za Bykowem. Zatrzymal sie i mimo wszystko legl twarza na zimnej podlodze, ale szybko sie ocknal i wowczas ujrzal tuz przy swej glowie but Bykowa. Kapitan przestepowal z nogi na noge ze zniecierpliwienia. Zylin przemogl sie i wylazl z luku. Potem przykucnal, zeby dokladnie zamocowac pokrywe. Zamek nie chcial sie poddac i Zylin zaczaj sie z nim silowac pokaleczonymi palcami. Bykow stal obok, wysoki jak maszt radiowy, i spogladal nieruchomym wzrokiem z gory na dol.
— Zaraz — goraczkowal sie Zylin. — Zaraz. Wreszcie zamek sie poddal.
— Gotowe — rzekl Zylin, prostujac sie, nogi drzaly mu w kolanach.
— Chodzmy — powiedzial Bykow.
Wrocili do kabiny nawigacyjnej. Michail Antonowicz spal w swym fotelu przy maszynie matematycznej. Pochrapywal glosno.
Maszyna byla wlaczona. Bykow pochylil sie i siegnal ponad nawigatorem po mikrofon selektora, po czym wydal rozkaz:
— Pasazerowie — do kajuty ogolnej!
— Co? — zapytal Michail Antonowicz, wyrwany gwaltownie ze snu. — Co, juz?
— Juz — odrzekl Bykow. — Chodzmy do kajuty ogolnej.
Ale nie poszedl od razu, przez dluzsza chwile stal i przygladal sie w zamysleniu, jak Michail Antonowicz ze zbolala mina, postekujac dzwigal sie z fotela. Potem rzekl, jakby sie nagle ocknal:
— Chodzmy.
Ruszyli do kajuty ogolnej. Michail Antonowicz od razu podszedl do kanapy i usiadl, skladajac rece na brzuchu. Zylin takze usiadl, zeby opanowac drzenie nog, i wlepil wzrok w stol. Na stole pietrzyla sie jeszcze sterta brudnych talerzy. Potem drzwi do korytarza otworzyly sie i weszli pasazerowie. Planetolodzy przywlekli Molliara. Wisial wsparty na ramionach planetologow i powloczyl nogami. W reku trzymal zgnieciona chustka do nosa, cala w ciemnych plamach.
Dauge i Jurkowski nic nie mowiac, umiescili Molliara na kanapie, a sami usiedli po obu jego stronach. Zylin przyjrzal sie im. To tak, pomyslal sobie. Czyzbym i ja mial taka gebe? Ukradkiem pomacal sie po twarzy. Wydalo mu sie, ze ma bardzo chude policzki, podbrodek zas nalany jak u Michaila Antonowicza. Pod skora przebiegly ciarki, jakby w zdretwialej nodze. Odsiedzialem sobie fizjonomie, pomyslal Zylin.
— Tak — przemowil Bykow.
Siedzial na krzesle w rogu i teraz wstal. Podszedl do stolu i oparl sie na nim ciezko, Molliar ni z tego, ni z owego mrugnal do Zylina i zakryl twarz poplamiona chusta. Bykow spojrzal na niego zimno.
— Tak — powtorzyl kapitan. — Pracowalismy nad re-kon-strukcja urzadzen „Tachmasiba”. Dokonalismy re- kon-struk-cji. — Mial ogromne trudnosci z wymowieniem tego slowa, ale powtorzyl je dwukrotnie z uporem, sylaba po sylabie. — Teraz mozemy uruchomic silnik fotonowy. I postanowilem go uruchomic. Ale najpierw chce was uprzedzic o ewentualnych nastepstwach. Uprzedzam, decyzje juz podjalem i nie mam zamiaru pytac was o rade i zdanie…
— Do rzeczy, Aleksiej — przerwal mu Dauge.
— Decyzja podjeta — powiedzial Bykow. — Ale sadze, ze macie prawo wiedziec, czym to sie moze skonczyc. Po pierwsze, wlaczenie fotoreaktora moze spowodowac wybuch w zgeszczonym wodorze wokol nas. Wowczas „Tachmasib” ulegnie kompletnemu zniszczeniu. Po wtore, pierwszy zaplon plazmy moze zniszczyc zwierciadlo. To jest mozliwe, gdyz zewnetrzna powierzchnia zwierciadla jest juz nadzarta przez korozje. Wowczas zostaniemy tutaj i… sami rozumiecie. Po trzecie wreszcie, „Tachmasib” moze szczesliwie wydostac sie z Jowisza.
— Rozumiemy — rzekl Dauge.
— I zywnosc zostanie dostarczona na Amaltee — dodal Bykow.
— Z-zywnosc b-bedzie wieki s-slawila B-bykowa — skomentowal Jurkowski.
Michail Antonowicz usmiechnal sie blado. Nie do smiechu mu bylo.
Bykow wbil wzrok w sciane.
— Zamierzam startowac zaraz — poinformowal. — Polecam pasazerom zajac miejsca w amortyzatorach. Wszyscy majazajac miejsca w amortyzatorach. I prosze bez tych waszych kawalow — zwrocil sie do planetologow. — Przeciazenie bedzie co najmniej osmiokrotne. To wszystko. Inzynier pokladowy Zylin sprawdzi wykonanie rozkazu i zamelduje mi.
Obrzucil wszystkich ponurym spojrzeniem, odwrocil sie i poszedl na sztywnych nogach do kabiny nawigacyjnej.
—
Znow krew mu poszla z nosa i zaczal po cichu siakac. Dauge pokrecil glowa i powiedzial:
— Przydalby sie nam teraz jakis szczesciarz. Czy jest taki wsrod nas? Bardzo by sie nam teraz przydal.
Zylin wstal.
— No, towarzysze, ruszajmy — rzekl. Pragnal, zeby wszystko to jak najszybciej sie skonczylo. Bardzo pragnal, by wszystko bylo juz poza nimi. Wszyscy jeszcze siedzieli na swoich miejscach.
— Ruszajmy, towarzysze — powtorzyl niepewnym glosem.
— P-prawdop-podobienstwo sukcesu m-mniej wiecej dz-dziesiec p-procent — rzekl w zamysleniu Jurkowski i zaczal rozcierac sobie twarz.
Michail Antonowicz postekujac dzwignal sie z kanapy.
— Chlopcy — rzekl — trzeba sie chyba pozegnac. Na wszelki wypadek, wiecie… Wszystko moze sie zdarzyc — usmiechnal sie zalosnie.
— No, jak sie zegnac, to zegnac — powiedzial Dauge. — A wiec zegnajmy sie.
— A ja znow nie wiem, jak to zrobic — rzekl Molliar.
Jurkowski wstal.
— N-no to — powiedzial — ch-chodzmy do am-mortyzatorow. Z-zaraz tu w-wpadnie B-bykow, a w-wtedy… lepiej juz s-splonac. R-reke ma ch-chlop ciezka, p-pamietam do dz-dzisiaj. Dz-dziesiec lat.
— Tak, tak — zaniepokoil sie Michail Antonowicz. — Chodzmy, chlopcy, chodzmy juz… Niech was ucaluje.
Pocalowal Daugego, potem Jurkowskiego, potem odwrocil do Molliara. Molliara ucalowal w czolo.
— A gdzie ty bedziesz, Misza? — zapytal Dauge.
Michail Antonowicz ucalowal Zylina, chlipnal glosno i odrzekl: