— A to dlaczego? — zdziwil sie Dauge.
— Dlatego, ze wzrost temperatury jest o wiele powolniejszy — wyjasnil Jurkowski.
— To jest swiatlo wewnetrzne typu nieklasycznego — zaoponowal Dauge.
— Wlasnie, nieklasycznego — rzekl Jurkowski.
— Kangren nie mogl tego przewidziec — powiedzial Dauge.
— Musial przewidziec — odparl Jurkowski. — Na ten temat tocza sie spory juz od stu lat, musial to przewidziec.
— Wstyd ci po prostu — powiedzial Dauge. — Tak sie wyklocales z Kangrenem w Dublinie i teraz ci wstyd.
— Och, ty balwanie — rzekl Jurkowski. — Przeciez bralem pod uwage efekty nieklasyczne.
— To wiem — odparl Dauge.
— No wiec, jesli wiesz — docial mu Jurkowski — to nie gadaj glupstw.
— Nie wrzeszcz na mnie — rzekl Dauge. — To nie sa glupstwa. Efekty nieklasyczne przewidziales, a sam widzisz, co to jest warte.
— To ty widzisz, co to jest warte — rozsierdzil sie Jurkowski. — Widze, ze nie czytales mojej ostatniej pracy.
— Dobra — lagodzil Dauge — nie zlosc sie. Plecy mi spuchly.
— Mnie tez — powiedzial Jurkowski, po czym przewrocil sie na brzuch i stanal na czworakach. Nie bylo to latwe. Teraz doczolgal sie do peryskopu i zajrzal. — P-popatrz-trz — rzekl.
Patrzyli przez peryskopy. „Tachmasib” plywal w pustkowiu wypelnionym rozowym swiatlem. Nie bylo widac ani jednego przedmiotu, nigdzie zadnego poruszenia, niczego co mogloby zatrzymac wzrok. Tylko rownomierne rozowe swiatlo. Zdawalo sie im, ze patrza wprost na fluoryzujacy ekran. Po dluzszej chwili milczenia Jurkowski rzekl:
— Nudy.
Poprawil poduszki i znow polozyl sie na wznak.
— Nikt jeszcze tego nie widzial — powiedzial Dauge. — To swiecenie wodoru w stanie stalym.
— T-takie o-obserwacje — rzekl Jurkowski — nie sa warte z-zlamanego szelaga. Moze podlaczymy do p- peryskopu s-spektrograf?
— Bzdury — odparl Dauge, ledwie poruszajac wargami. Opuscil sie na poduszki i rowniez polozyl sie na wznak. — Szkoda — powiedzial — przeciez nikt jeszcze nigdy tego nie widzial.
— J-jak nieznosna jest t-taka bezczynnosc — rzekl Jurkowski znudzony.
Dauge nagle dzwignal sie, wsparl na lokciu i pochylil glowa, nasluchujac.
— Co ci jest? — zapytal Jurkowski.
— Cicho — odrzekl Dauge. — Posluchaj.
Jurkowski zaczal nasluchiwac. Skads dolatywal huk, ktory to narastal falami, to znow przycichal jak buczenie gigantycznego trzmiela. Huk zmienil sie w pomruk, dolatywal jeszcze skads z gory, az ucichl.
— Co to? — zapytal Dauge.
— Nie wiem — odparl Jurkowski polglosem i usiadl. — A moze to silnik?
— Nie, to stad — Dauge wskazal reka peryskop. — Ano… — Znow zaczal nasluchiwac, bo znow do jego uszu dolecial narastajacy huk.
— Trzeba zobaczyc — rzekl Dauge. Gigantyczny trzmiel umilkl, ale po sekundzie zahuczal znowu. Dauge dzwignal sie na kolana j wetknal twarz w wizjer peryskopu. — Spojrz! — zawolal.
Jurkowski podpelzl do peryskopu.
— Spojrz, jakie to wspaniale! — wolal Dauge.
W zoltorozowej otchlani pojawialy sie olbrzymie, teczowe kule. Przypominaly banki mydlane i mienily sie zielono, niebiesko i czerwono. Bylo to bardzo piekne i calkiem niepojete. Kule wzbijaly sie z przepasci z niskim nasilajacym hukiem, szybko przemieszczaly sie, znikajac z pola widzenia. Mialy rozna wielkosc, wiec Dauge uczepil sie kurczowo zebatego kola dalmierza. Jedna kula, wyjatkowo wielka i rozkolysana, przemknela calkiem niedaleko. Na moment kabine obserwacyjna wypelnil przerazliwie niski, dokuczliwy huk i planetolot lekko sie zakolysal.
— Hej tam, w obserwatorium — rozlegl sie w megafonie glos Bykowa. — Co sie dzieje za burta?
— Cos nieslychanie dziwacznego — odpowiedzial Jurkowski, pochylajac twarz nad mikrofonem.
— Co takiego? — zapytal Bykow.
— J-jakies banki — wyjasnil Jurkowski.
— To i sam widze — odburknal Bykow i umilkl.
— Nie jest to zestalony wodor — powiedzial Jurkowski, prawie sie nie zacinajac.
Banki zniknely.
— No tak — rzekl Dauge. — Srednice. Piecset, dziewiecset i trzy tysiace trzysta metrow. Jesli oczywiscie perspektywa nie jest tu wypaczona. Wiecej nie zdazylem. Co to moze byc takiego?
W rozowej pustce przemknely jeszcze dwie takie banki. Rozlegl sie narastajacy, gruby, basowy huk, ktory zaraz ucichl.
— M-maszyna p-planety p-pracuje — rzekl Jurkowski. — I my nigdy nie bedziemy wiedzieli, co sie tam dzieje…
— Banki w gazie — powiedzial Dauge. — Jakiz to moze byc gaz — gestosc j ak benzyny…
Dauge odwrocil sie. W otwartych drzwiach na progu siedzial Molliar, przytulony skronia do framugi. Skora twarzy z powodu przeciazenia obwisla mu az na podbrodek. Czolo mial biale, a szyje nalana purpura.
— To ja — odezwal sie Molliar.
Przewrocil sie na brzuch i doczolgal na swoje stanowisko przy komorze wyrzutni. Planetolodzy przygladali mu sie w milczeniu, potem Dauge wstal i wziawszy dwie poduszki, swoja i Jurkowskiego, pomogl Molliarowi ulozyc sie. wygodnie. Wszyscy milczeli.
— Stlasznie nudno — przemowil wreszcie Molliar. — Nie moga: sam wytrzymac. Chcialoby sie porozmawiac — mowil radiooptyk, potwornie kaleczac rosyjski.
— Bardzo nam bedzie milo, Charles — rzekl Dauge zupelnie szczerze. — Nam tez sie nudzi i caly czas sobie rozmawiamy.
Molliar sprobowal usiasc, ale sie rozmyslil, polozyl sie znow i oddychajac z trudem spogladal w sufit.
— A jak zdrowie, Charles? — zainteresowal sie Jurkowski.
— Zdrowie doskonal-je — odrzekl Molliar z wymuszonym usmiechem. — Tylko zycia juz niewiele.
Dauge rowniez sie polozyl i wbil wzrok w sufit. Niewiele, pomyslal sobie, duzo mniej, niz by sie pragnelo. Zaklal polglosem po lotewsku.
— Co? — zapytal Molliar.
— Zaklal sobie — objasnil Jurkowski. Molliar nagle podniosl glos:
— Drodzy przyjaciele!
W tym momencie planetolodzy jak na komende odwrocili sie ku niemu.
— Drodzy przyjaciele! — powtorzyl Molliar. — Co mam poczac’ Wy jestescie doswiadczonymi kosmonautami! Wspanialymi ludzmi, bohaterami. Tak, bohaterami! Mon Dieu! Czesciej patrzyliscie smierci w oczy, niz ja spogladalem w oczy dziewczat. — Z zali pokiwal glowa. — Zupelnie brak mi doswiadczenia. Strach mnie ogarnia i teraz mam ochote duzo mowic, ale teraz koniec juz blisko i nie wiem, co powiedziec. Tak, tak, nie wiem, co wam teraz powiedziec
Patrzyl na Daugego i Jurkowskiego blyszczacymi oczami. Dau-gemu wyrwalo sie niezrecznie: „Do diabla” — i zaraz obejrzal sie na Jurkowskiego. Jurkowski lezal z rekami zalozonymi pod glowe i spode lba spogladal na Molliara.
— Do diabla — rzekl Dauge. — Zapomnialem juz o rym.
— Ch-chcecie, m-moge wam opowiedziec, j-jak p-pewnego razu; ch-chcieli mi am-mputowac n-noge — wyjakal Jurkowski.
— Dobra — rozweselil sie Dauge. — A potem Charles opowie nam takze cos wesolego…
— Ach, wy wciaz sobie zartujecie — odparl Molliar.
— Mozna by tez cos zaspiewac — zaproponowal Dauge. — Gdzies czytalem o tym. Zaspiewacie nam, Charles?
— Ach — westchnal Charles. — Zupelnie sie rozkleilem.
— A skadze! — zaprotestowal Dauge. — Trzymacie sie wspaniale, Charles. A to najwazniejsze. Charles