zaczela niepewnie — bywaja czasami specjalne rejsy.

— Naprawde? — spytal z nadzieja Jura.

— Tak. Ale informacje o nich do mnie nie docieraja.

— A mogliby mnie wziac w taki specjalny rejs?

— Nie wiem, kochany. Nawet nie wiem, gdzie sie tego mozna dowiedziec. Moze u naczelnika kosmodromu? — Spojrzala pytajaco na Jure.

— Do naczelnika pewnie sie nie dostane— stwierdzil markotnie Jura.

— Sprobuj.

— Dziekuje. Do widzenia. Sprobuje.

Wyszedl z administracji przewozow i rozejrzal sie. Po prawej stronie, nad zielona gestwa drzew w rozpalone niebo wzbijal sie budynek hotelu. Po lewej lsnila w sloncu ogromna szklana kopula, ktora Jura zauwazyl jeszcze z lotniska. Z lotniska w zasadzie bylo widac tylko to — szklana kopule i zlota iglice hotelu. Jura oczywiscie zapytal, co to takiego, i uslyszal, ze to SESK. Co to takiego SESK, Jura nie wiedzial.

Przed budynkiem administracji biegla szeroka droga, wysypana czerwonym piaskiem. Na piasku widnialy liczne slady stop i zlobkowany odcisk bieznika. Po obu stronach drogi ciagnely sie betonowane haki, wzdluz nich rosly akacje. Jakies dwadziescia krokow od wejscia do administracji w cieniu akacji stal malutki bialy atomocar. Nad blyszczaca przednia szyba sterczaly nieruchome, wielkie blekitne helmy z bialymi literami: International Police. Mirza-Charle.

Jura stal chwile, nie mogac sie zdecydowac. Po chwili na pustej drodze pojawil sie, stawiajac wielkie kroki, wysoki, opalony na czerwono czlowiek w bialym garniturze. Zrownal sie z Jura, zatrzymal, zdjal z glowy ogromny bialy beret i powachlowal nim twarz. Jura patrzyl na niego z ciekawoscia.

— Gorrradzo — powiedzial czlowiek w bialym garniturze z silnym akcentem. — A tobie?

— Bardzo goraco — zgodzil sie Jura.

Czlowiek w bialym garniturze nasadzil beret na wypalona grzywe i wyciagnal z kieszeni szklana plaska butelke.

— Napijemy sie? — spytal. Jego usta rozjechaly sie od ucha do ucha.

— Nie pije.

— Ja tez nie — oswiadczyl czlowiek w bialym garniturze, chowajac butelke do kieszeni. — Ale zawsze mam ze soba whisky, na wypadek gdyby ktos pil.

Jura rozesmial sie. Facet mu sie podobal.

— Gorradzo — powtorzyl ten ostatni. — Na miedzynarodowym kosmodromie w Grenlandii marzne. Na miedzynarodowym kosmodromie w Mirza-Charle jestem mokry od potu.

— Strasznie goraco — przyznal Jura.

— Dokad to lecimy? — spytal mezczyzna.

— Musze sie dostac na Saturna.

— Oo! Taki mlody i juz na Saturna! W takim razie bedziemy sie czesto widywac! — Poklepal Jure po ramieniu i spojrzal na policyjny samochod. — Miedzynarodowa policja — obwiescil uroczyscie. — Nalezy im oddac honory.

Skinal glowa Jurze i poszedl dalej. Zrownawszy sie z policyjnym atomocarem, wyprezyl sie i przylozyl palec wskazujacy do skroni. Blekitne helmy nad przednia szyba jednoczesnie powoli skinely i znowu zastygly nieruchomo.

Jura westchnal i ruszyl niespiesznie w strone hotelu. Nalezalo gdzies znalezc naczelnika kosmodromu. Tylko na razie nie mial kogo spytac. Mozna bylo oczywiscie zagadnac policjantow, ale Jura nie chcial sie do nich zwracac. Nie podobalo mu sie, ze siedzieli tak nieruchomo. Przez chwile zalowal, ze nie spytal o naczelnika czlowieka w bialym garniturze, a potem nagle przyszlo mu do glowy, ze mila dyzurna na pewno wszystko wie o Mirza-Charle. W koncu jednak nie wrocil do niej — nieladnie zajmowac ludziom tyle czasu. No nic, gdzies sie dowiem, pomyslal. Przyspieszyl kroku.

Szedl brzegiem aryku, starajac sie nie wychodzic na slonce. Mijal jaskrawe automaty z woda gazowana i sokami, puste lawki i szezlongi, malutkie biale domki, ukryte w cieniu akacji, przestronne betonowe placyki, zastawione pustymi atomocarami. Nad jednym z takich placykow brakowalo namiotu, ponad lsniacymi, gladkimi dachami samochodow drzala fala goracego powietrza. Przykro bylo patrzec na samochody, moze juz od dawna stojace pod bezlitosnym sloncem. Mijal gigantyczne tablice reklamowe, w trzech jezykach obiecujace herkulesowe zdrowie tym, ktorzy pija witaminizowane kozie mleko „Golden Horih”, mijal jakichs dziwnych ludzi, spiacych na trawie, z wezelkami, plecakami i walizkami pod glowami, mijal zastygle na poboczu samochody-sprzatacze, opalone dzieciaki, pluskajace sie w aryku. Kilka razy wyminely go puste autobusy, przeszedl pod przeciagnietym nad droga plakatem: „Mirza-Charle pozdrawia zdyscyplinowanego kierowce”. Napis byl po angielsku. Minal blekitna budke regulujacego ruchem, skrecil w prawo i wyszedl na ulice Przyjazni — glowna ulice Mirza-Charle.

Tutaj tez bylo pusto. Sklepy, kina, bary, kawiarnie, wszystko zamkniete. Sjesta, pomyslal Jura. Na ulicy panowal koszmarny gorac. Jura zatrzymal sie przy automacie i wypil szklanke cieplego soku pomaranczowego. Unioslszy brwi, podszedl do kolejnego automatu, gdzie wypil szklanke cieplej wody gazowanej. Tak, pomyslal. Sjesta. Teraz z przyjemnoscia wszedlby do lodowki.

Biale, jakby zasnute mgla slonce palilo ulice. Cienia nie bylo. Na koncu ulicy, w goracych oparach rozowial i blekitnial budynek hotelu. Jura szedl, czujac przez podeszwy butow rozpalony chodnik. Poczatkowo poruszal sie szybko, ale wkrotce zwolnil — tracil oddech, jego twarz laskotaly splywajace strumyczki potu.

Dlugi, waski samochod z odstajacymi skrzydlami pokrywowymi zblizyl sie do chodnika. Kierowca w ogromnych czarnych okularach otworzyl drzwi.

— Posluchaj, przyjacielu, gdzie tu jest hotel?

— O, tam, prosto, na koncu ulicy — odparl Jura. Kierowca popatrzyl, skinal glowa i spytal:

— A ty czasem nie idziesz tam?

— Tam — westchnal Jura.

— Siadaj — powiedzial kierowca. Jura z radoscia wszedl do samochodu.

— Od razu widze, zes przyjezdny, tak jak i ja — stwierdzil kierowca. Prowadzil samochod bardzo powoli. — Wszyscy miejscowi siedza w cieniu. Uprzedzano mnie, ze lepiej jechac na wieczor, ale taki juz ze mnie czlowiek, nie lubie czekac. Na prozno sie spieszylem. Spiace krolestwo.

W samochodzie bylo mnostwo chlodnego czystego powietrza.

— A ja uwazam — powiedzial Jura — ze to bardzo interesujace miasteczko. Nigdy wczesniej nie bylem w takich miedzynarodowych miastach. Tutaj sie wszystko tak zabawnie wymieszalo. Kara kumy i miedzynarodowa policja. Widzial pan, tacy w blekitnych helmach?

— Widzialem ich przed chwila — rzekl posepnie kierowca — na szosie. — Ruszyl glowa. — Ze trzydziestu. Ciezarowki sie zderzyly.

— Jak to sie zderzyly? — zdumial sie Jura. — Jakie ciezarowki? Automaty?

— Nie, dlaczego automaty — warknal kierowca. — To ci… Wikingowie… Dorwali sie… Pijani dranie.

Zatrzymal samochod przed hotelem.

— Jestesmy na miejscu. Skrecam w pierwsza uliczke na prawo. Jura wysiadl.

— Dziekuje bardzo.

— Nie ma za co — powiedzial kierowca. — Do widzenia.

Jura wszedl do holu i podszedl do recepcjonistki. Rozmawiala przez telefon, wiec usiadl w fotelu i zaczal ogladac obrazy na scianach. Tutaj tez wszystko sie wymieszalo. Obok tradycyjnych niedzwiedzi Szyszkina widnialo wielkie plotno, pokryte fluorescencyjnymi farbami, nie przedstawiajace niczego konkretnego. Przez jakis czas Jura z cicha radoscia porownywal dwa obrazy. Bardzo zabawne.

— Slucham pana, monsieur — powiedziala recepcjonistka, kladac dlonie na stole.

Jura zasmial sie.

— Nie jestem zaden monsieur. Jestem zwyklym radzieckim towarzyszem.

Recepcjonistka tez sie rozesmiala.

— Szczerze mowiac, tak wlasnie myslalam. Ale wolalam nie ryzykowac. Mamy tu zagranicznych gosci, ktorzy obrazaja sie, gdy nazywa sie ich towarzyszami.

— Ale cudaki!

— Coz… — powiedziala recepcjonistka. — Wiec czym moge wam sluzyc, towarzyszu?

— Rozumie pani — zaczal Jura. — Bardzo mi zalezy na tym, zeby spotkac sie z naczelnikiem kosmodromu.

Вы читаете Lot na Amaltee, Stazysci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату