– Nie ma sprawy. Piec skrzynek machorki i jutro ruszasz w droge.
– A nie daloby sie dzisiaj?
– Moze przypadkiem masz naboje?
– Zalezy jakie.
Dogadali sie w ciagu paru minut. Nochal otrzymal polecenie, zeby wszystko zorganizowac. Dracz juz sie kierowal ku wyjsciu, ale akurat wrocili przysiegli, i kapitan postanowil zostac do konca rozprawy.
Sedziowie nie mieli zadnych watpliwosci co do winy podpulkownika KGB Nowikowa. Wyrok zapadl jednoglosnie. Sedzia wstal i wypowiedzial tylko jedno slowo:
– Katapulta.
Oskarzony, jak sie wydawalo, zrozumial z tego nie wiecej niz Dracz, ale na wszelki wypadek zajeczal rozpaczliwie.
Do podwojnego przedzialu dowodcy kapitan wszedl z workiem z rogozy na plecach. Zapachnialo swiezym chlebem.
– Zdrowia zycze, towarzyszu pulkowniku! Przepraszam, ze nie salutuje, ale worek strasznie ciezki.
– Nie wyglupiaj sie, kapitanie. Nie pytam, czy jedziemy dalej. Masz to wypisane na twarzy. Oczy ci sie smieja, z uszu az sie dymi. Kiedy w droge?
– Za godzine, towarzyszu pulkowniku!
– Dobra, Iwan, nie badz taki oficjalny. Opowiadaj, dokad zesmy trafili. Stad ni cholery nie mozna sie zorientowac.
– Duzo by mowic, Zubrow, bez pol litra szkoda zaczynac. Towarzysz Ross dotrzyma nam towarzystwa. W dodatku przytargalem worek goscincow. Peka w szwach. – Dracz polozyl na stole bochen cieplego jeszcze chleba, peczek zielonego czosnku, zawiniety w galganek kawal sloniny i postawil butelke samogonu. Nalewac kazal Paulowi:
– Nabieraj wprawy, Marsjaninie! Zeby w kazdej szklance bylo po rowno! Licz bulki!
– Co to znaczy „bulki”? – zainteresowal sie Paul. Bardzo chcial stanac na wysokosci zadania.
– To taki jezyk butelki. Jak z niej nalewasz, mowi: „bul-bul-bul”… No, posluchaj! – Dracz przechylil butelke nad szklanka. – Bul-bul-bul… Rozumiesz, lebiego? A teraz do drugiej szklanki – tyle samo…
– Rozumiem! – rozpromienil sie Paul i przystapil do dziela. Chcial zapytac z przyzwyczajenia, jak sie pisze to slowo, ale w pore sobie uprzytomnil, ze butelki raczej nie umieja pisac.
Dracz tymczasem opowiadal:
– Na nasze szczescie obywatele republiki zekow, na ktorej terytorium obecnie sie znajdujemy, jeszcze nie w pelni rozkrecili gospodarke. Nie maja co palic, az ich skreca, biedakow. Tyton w Mordowii nie rosnie, sam rozumiesz. Cale to dobro dostalem za dziesiec paczek machorki. – Dracz pokrajal slonine na cienkie, rozowawe plasterki. – Ty, Paul, chociaz zes teraz muzulmanin, czestuj sie. Swinia wyhodowana przez zekow sie nie liczy, zadne zakazy religijne nie dotycza. A ty, Zubrow, wznies toast.
– Za wielkiego dyplomate kapitana Dracza! Paul przelknal zawartosc szklanki rownie swobodnie jak Zubrow i Dracz, chuchnal i oswiadczyl:
– Rozchodzi sie jak plotki po wsi! Dracz z zachwytu az klasnal w dlonie.
– Popatrz no, Zubrow, jak on zaczal gadac! Co to jednak znaczy swieze powietrze i zdrowe warunki bojowe!
Paul sklonil sie niczym oklaskiwany aktor i zapytal:
– Co widziales, kapitanie?
– Utworzyli cos w rodzaju republiki feudalnej. Dawniej wszedzie tu byly lagry. Jakies pol roku temu wiezniowie sie zbuntowali – wszyscy jednoczesnie. Zwachali sie wczesniej i dokladnie tego samego dnia wyrzneli ochrone. Kto chcial, pojechal do domu. Ale wiekszosc nie miala dokad wracac, wiec zostali, osiedlili sie tutaj. Bylem na ich bazarze. Handluja kartoflami, suszonymi grzybami. Wysprycili sie i pedza gorzale z soku brzozowego. W szklarniach hoduja indyjskie konopie. Wszyscy chodza w wojskowych szynelach i w dzinsach. Produkowano je w tutejszych lagrach, wiec brali wprost z magazynow. Mnie kazali oplacic biala opaske na rekaw – to cos w rodzaju wizy wjazdowej. Za przepuszczenie pociagu pobieraja odpowiednia danine, dlatego stracilem az trzy godziny. Ich naczelnik od cel prowadzil akurat rozprawe sadowa, musialem czekac. Chcialem z poczatku rzecz przyspieszyc za pomoca machorki, ale uslyszalem: „Nie da rady, to korupcja!”. Dlatego tyle czasu zeszlo.
– Sad z lawa przysieglych – to dobrze. Humanitarnie – z przekonaniem wypowiedzial sie Paul niezbyt poslusznym jezykiem.
– Jeszcze jak! W mojej obecnosci sadzono akurat jednego podpulkownika z KGB, przysluchiwalem sie rozprawie. Kiedy tylko wybuchl bunt, facet ukryl sie w jakims bunkrze i siedzial tam, dopoki zarcie sie nie skonczylo. A potem wylazl, ucharakteryzowany na wieznia politycznego – ofiare komunistow. Wydziargal sobie na mordzie tatuaze – hasla wywrotowej tresci. Ale byl za glupi, nie pomyslal, a ze robil je sobie w lusterku, wyszly w lustrzanym odbiciu. Przez to sie wkopal. Wszyscy az sie pokladali ze smiechu. A potem jak swiadkowie zaczeli zeznawac, co facet wyprawial – mowie wam, wlosy czlowiekowi deba stawaly. Nawet w zlym snie cos takiego sie nie przysni. Skazali go na najwyzszy wymiar kary. Na katapulte.
– Na jaka znowu katapulte? – zainteresowal sie Zubrow.
– Juz mowie. Lagry tu byly ogrodzone nie tylko drutem kolczastym, ale i spiralami Bruna. Nazywaja cos takiego wnykami. To rodzaj pilki laubzegowej, tylko cienszej, skreconej w duze spirale. Jak w nie wpadniesz, nie idzie sie wyplatac. No wiec, wiezniowie wszystkie te wnyki z okolicy skrecili razem do kupy, w jeden ogromny klab, ze dwadziescia metrow wysoki i sto metrow srednicy. A obok, miedzy dwiema brzozkami, zmajstrowali katapulte, jak do wypuszczania szybowca. Z tej wlasnie katapulty wystrzelili kagebiste. Przelecial sto metrow i trafil w sam srodek wnykow. Zdrow i caly. Tyle ze juz sie z nich nie mogl wyplatac. Widzialem, wisieli tam inni, ktorych katapultowano wczesniej. Wolalbym tego nigdy nie ogladac… Czemu zamilkles, Paul? Widzisz, humanitaryzm i sprawiedliwosc to, bracie, dwie rozne rzeczy…
Nie wiadomo, jaka jeszcze refleksja zakonczylby Dracz swoja relacje, gdyby nie fakt, ze nagle dobiegl dzwieczny bas ze stacji:
– Ej, wy, w pociagu! Droga wolna! Kto chce, niech wychodzi pomodlic sie przed podroza!
Zubrow, Dracz i Paul, zaskoczeni, ruszyli przez wagony w kierunku lokomotywy. Szyny byly juz ulozone. W poprzek toru rozciagnieto w powietrzu rozowa wstazke. Po obu stronach pociagu stali odprowadzajacy – w szynelach, z automatami, bez czapek. Wszyscy mieli bardzo godne miny. Na skrzynie ciezarowki na poboczu wdrapal sie wysoki mezczyzna w worku. Poteznym, spiewnym glosem zaintonowal modlitwe:
– Ukaz, Boze, bolszewikow, komunistow, komisarzy, donosicieli, lapsow i frajerow, co sie za nimi ujmuja! Powywieszaj ich, Panie, i wygub w swym nieskonczonym milosierdziu!
Przy tych slowach pociag ruszyl. Wszyscy milczeli. Tylko niezmordowany Paul domagal sie niezwlocznego objasnienia, co znaczy wyraz „frajer”.
Nowina rozeszla sie po ambasadzie z szybkoscia pozaru w stepie. Mimo to Willie, chociaz bardzo sie spieszyl na swoje stanowisko pracy, zdazyl uslyszec tylko koncowke komunikatu agencji TASS:
„…cztery samoloty transportowe izraelskich sil powietrznych wtargnely zdradziecko w radziecka przestrzen powietrzna i bez pozwolenia wyladowawszy w rejonie Zmerynki, sila zabraly na poklad okolo dwustu obywateli ZSRR pochodzenia zydowskiego, jakoby w celu ich ewakuacji z zagrozonego pogromem miasta. Agencja TASS zostala upowazniona do oswiadczenia, ze narod radziecki, do glebi oburzony bezczelnym aktem agresji syjonistow, nie zamierza przejsc do porzadku nad naruszeniem suwerennosci swego terytorium. Wyskok reakcyjnej izraelskiej soldateski nie pozostanie bez odpowiedzi. Caly nasz kraj, wraz z postepowa czescia spolecznosci swiatowej, zada bezwarunkowo wydania z powrotem obywateli porwanych przez syjonistycznych zbrodniarzy oraz rekompensaty strat, jakie ponioslo panstwo radzieckie wskutek tej bandyckiej napasci.”
Wszyscy w ambasadzie z ozywieniem roztrzasali nowine, usilujac odgadnac, jakie kroki odwetowe podejmie Kreml, jesli Izrael nie zwroci radzieckich Zydow. Napisanie sprawozdania nalezalo jednak do obowiazkow Willie’ego, co tez uczynil z wlasciwa sobie dezynwoltura. Wieczorem zas juz jedynie dla wlasnej przyjemnosci myszkowal po eterze, ciekaw, jakie beda komentarze na temat wyczynu Izraelczykow.
Najostrzej, nie wiadomo dlaczego, zareagowala Samarkanda, grozac izraelskim agresorom swieta wojna. 4. Armia Uderzeniowa, ktora wycofala sie akurat w okolice Pawlodaru, obiecywala zaprowadzic porzadek na Bliskim Wschodzie, gdy tylko rozprawi sie z basmaczami. Kaliningrad zapluwal sie z wscieklosci, oskarzajac o wszystko rewizjonistow, pozostajacych w zmowie z syjonistami. Republika Nowogrodzka oswiadczyla, ze nie widzi zadnej roznicy pomiedzy etnicznym skladem ludnosci Zmerynki i Izraela, chyba tylko taka, ze w Zmerynce jest mniej muzulmanow. Zatem skoro na razie Izrael nie wysuwa zadania przylaczenia Zmerynki do swojego terytorium – nie jest wiec konieczne, by Kreml wtracal sie w wewnetrzne sprawy narodu zydowskiego.
Bat’ko Sawela skierowal do „panow generalow z Jerozolimy” oswiadczenie, absolutnie w opinii Willie’ego nieoczekiwane i zaskakujace. Pogratulowal mianowicie Izraelowi madrej inicjatywy i doskonale przeprowadzonej operacji, zarzucal mu jednak niedostateczny rozmach w dzialaniu: Jak wy wze, chlopcy, zabirajete swoich zydiw, to i zabirajte usich, a jak wam transporta nie chwatit’, to ja pomozu…* [*Skoro juz, chlopaki, zabieracie swoich Zydow, to wezcie wszystkich, a jesli brakuje wam srodkow transportu, chetnie pomoge…].
W zakonczeniu bat’ko Sawela powiadamial Izrael, ze po uplywie tygodnia cala ludnosc zydowska na kontrolowanym przez niego terytorium zostanie zebrana w poblizu lotniska wojskowego pod Hulajpolem (tu nastepowaly koordynaty) w celu repatriacji na ziemie przodkow. Bat’ko Sawela proponowal przeprowadzenie akcji repatriacyjnej w trybie przyspieszonym, obiecywal kazdemu wyjezdzajacemu odprawe w formie kozucha oraz worka kaszy gryczanej i zapowiadal, ze jesli zagrozenie pogromem stanowi warunek sine qua non zydowskiej emigracji, jego chlopcy gotowi sa ten warunek spelnic.
Lud pracujacy Uralu zareagowal w jeszcze bardziej niezrozumialy sposob – na znak solidarnosci z mieszkancami Zmerynki oglosil bezterminowy strajk.
Jedynie major Brusnikin, wysluchawszy komunikatu TASS-u, zachowal spokoj i opanowanie. No coz, westchnal w duchu, przydaloby sie i nam pare takich samolotow… Ale jego prywatnej opinii Willie Harding oczywiscie nie mogl poznac.
Rozdzial 19
Nisko nad horyzontem przemknely trzy smiglowce szturmowe.
– Mi-24 – stwierdzil bez wahania Zubrow.
Nagle zrozumial, ze wywiedziono go w pole.
Eszelon minal Riazan, juz niedlugo Kolomna – a tu znow ktos niszczy tory przed pociagiem. Chyba zieloni, ale dziwne, ze tak dobrze wyposazeni. Sabotaz