wstyd. Przykro przez tych glupich facetow, ktorych tylko pod grozba rozstrzelania mozna zmusic do wlasciwych dzialan. A wstyd – za siebie, za swoj ton i pogrozki. Zal bylo Oksanie ludzi ze smiglowcow, ktorzy zgineli z jej rozkazu. Co szkodzilo odstraszyc ich nawala ogniowa, nie zabijajac? A w ogole mozna sie bylo dogadac, rozstrzygnac wszystko pokojowo.
Dreczyly Oksane te gorzkie mysli, a w dodatku jeszcze poczula mdlosci. Chyba zatrula sie grzybami, ktore zebrala kolo torow i przyrzadzila dla Zubrowa. Ale to dziwne, bo sama tych grzybow przeciez nie jadla. A moze to skutek przejazdu przez strefe skazenia? Niewykluczone, ze zaatakowala ja jakas nieznana choroba.
Z ciezkim sercem wracal Zubrow z zolnierzami do zbombardowanego eszelonu. Dym widzieli juz od dawna. Byl to dla nich punkt orientacyjny, w jego strone sie kierowali. Dojechali na miejsce. Palilo sie pole.
– Dowodco, co to? Do eszelonu stad pol kilometra! Zubrow sam to wiedzial. Czyzby odlamki padaly az tak daleko? Z czego mogli z taka sila walnac w pociag?
– Dowodco, odlamki!
Zubrow obejrzal odlamek. Psia mac, co jest? Eszelon nie mial przeciez tytanowego opancerzenia. Skad sie to wzielo?
– Dowodco, tu jest wrak smiglowca!
Patrzy Zubrow zdumiony, inni tez sie dziwia. Maszyna lezy na boku, zweglonych trupow nawet nie chce sie liczyc. Troche dalej – drugi smiglowiec, a raczej to, co z niego zostalo. Nieopodal jeszcze jakas kupa zlomu. A gdzie eszelon?
– Tam jest!
Stoi w oddali, na nasypie, calutki, nieuszkodzony – w zupelnie innym miejscu, niz go zostawili. Wydaje sie niebieski, a wszystko wokol – zlote w blasku zachodzacego slonca.
Zubrow pogania Zmije:
– Gaz do dechy, Pietia, bo zatluke!
Ale Zmii nie trzeba popedzac. Z rozpedu o malo nie wyrznal w nasyp. Jeknely hamulce. Tarasycz stoi przy wagonie artyleryjskim, przed szykiem, gotow do raportu.
– Melduj.
Cale nagromadzone przez lata opanowanie przydalo sie teraz Zubrowowi, by wypowiedziec to jedno slowo tak, jak nalezy.
– Towarzyszu pulkowniku, eszelon zostal zaatakowany z powietrza przez dziesiec smiglowcow. Straty nieprzyjaciela – dwa smiglowce szturmowe i dwa transportowe. Straty wlasne – dwoch zabitych i jeden ranny. Kapitan Dracz.
– Zuch ©racz, prawdziwy dowodca.
– Towarzyszu pulkowniku, prosze wybaczyc. Kapitan Dracz zostal ranny na samym poczatku i nie dowodzil bitwa z powodu utraty swiadomosci.
– Znaczy, ze to ty, Tarasycz, uratowales eszelon?
– Nie zdazylem, towarzyszu pulkowniku.
– Wiec kto?
Geby wszystkich zebranych rozplynely sie w usmiechu.
– Kto? Kto dowodzil, pytam?
– Oksana Aleksandrowna.
– Co?
– Daj Boze kazdemu taki talent.
Zubrow wpadl do swego wagonu. Z rozmachem otworzyl drzwi przedzialu. Zinka Krasnal spojrzala na pulkownika znad jego wlasnego szynela, pod ktorym cos pochlipywalo cichutko.
– Jest ranna? – ledwie wytchnal z siebie Zubrow.
– Alez skad, pulkowniku. Gratuluje przyszlego przychowku. Co pan zamawial, chlopca czy dziewczynke?
BMD plynnie zahamowal przed rozwalajaca sie drewniana chalupa. Cos tu bylo nie tak. Dopiero po kilku sekundach Zubrow zorientowal sie, co to takiego. Do sprochnialych drzwi prowadzila sciezka ulozona z betonowych plyt. Pulkownik wysunal sie z wlazu. Siedzace na laweczce staruszki popatrzyly na niego z zaciekawieniem.
– Ej, babulenki, gdzie znajde niejakiego Pietrowicza?
Staruszki wymienily spojrzenia. Potem jedna z nich machnela chudziutka, wyschnieta reka:
– Jedz prosto, wojaku, a jak dojedziesz do obory, o tam, niedaleczko, skrec w lewo i zaraz zobaczysz chate Pietrowicza, stoi na wzgorku.
– Dziekuje, babko.
Po minucie Zubrow lekko zeskoczyl z pancerza przed wskazanym domostwem. Drzwi, obite kutym zelazem, otworzyly sie bezglosnie. W progu stanal wysoki, jasnowlosy mezczyzna. W jego szarych oczach nie bylo strachu, niecheci ani zdziwienia. Zubrow nagle uswiadomil sobie, jaki musi byc brudny i zarosniety. Lagodzac rozkazujacy ton, jakim zwykl sie poslugiwac, zapytal:
– Ty jestes Pietrowicz?
– Ja.
– Pomoz, Pietrowicz. Mam tam w srodku, w wozie, rannego przyjaciela. Ma kule w brzuchu. Umiera. Ludzie po drodze doradzili, zeby jechac do ciebie.
– Dawaj go tutaj.
Posluszni rozkazowi Zubrowa zolnierze ostroznie wyniesli rannego Dracza. Kapitan byl nieprzytomny. Nosze, na ktorych lezal, przesiakly krwia.
Z wozu wyskoczyla zaplakana Lubka Tapeta. Nie zwracajac na nikogo uwagi, podbiegla do noszy i polozyla dlon na czole rannego. Pietrowicz spojrzal i zwrocil sie do Zubrowa:
– Wejdz do chaty.
Pulkownik przywital sie z mloda kobieta, ktora siedziala nad robotka.
– Daj, Mario, gosciowi mleka – polecil Pietrowicz. Wzial z polki radiotelefon, nacisnal jakies guziki i zaraz zaczal mowic: – Dobry wieczor, Siemion. Przywiezli mi tu rannego. Kula w brzuchu. Ile czasu potrzebujesz, zeby sie przygotowac? Dobra. Bedziemy.
Zubrow nie zdazyl sie jeszcze zdziwic radiotelefonem w zabitej deskami wsi, kiedy do domu wszedl mlodziutki chlopak, bardzo podobny do Pietrowicza, tyle ze niebieskooki.
– Locha, lec do Lesi, powiedz, ze ojciec prosi. Migiem!
Zubrow wypil przyniesione przez Marie mleko i obaj z Pietrowiczem wyszli na ganek. Dracz ledwo slyszalnie zajeczal. Pietrowicz przerwal milczenie:
– Pomozemy, jak umiemy. A reszta to juz jak Bog da. Sala operacyjna bedzie gotowa za pol godziny. To zaraz obok. Nie trzeba go na razie ruszac. – Wskazal oczyma na rannego. – Niech polezy spokojnie. Nie jest zimno.
– Moze sie wykrwawic.
– O to sie nie boj. O, Lesia idzie. Szczuplutka kobieta, zupelnie siwa, podeszla do noszy. Zubrow drgnal na widok jej twarzy. Kobieta wladczym gestem odsunela Lubke, ktora podporzadkowala sie bez slowa protestu. Nastepnie zdjela z brzucha Dracza opatrunek i przemyla rane wilgotnym recznikiem. Na chwile ukazaly sie brzegi wlotu kuli, po czym znow trysnela krew. Reka kobiety zawisla nad rana, po czym zaczela sie przesuwac w dol brzucha, nie dotykajac go. Zubrow i zolnierze stali w milczeniu. W absolutnej ciszy Lesia zamruczala:
– Juszko, matko zylna, schowaj sie, wracaj na miejsce, juszko. Jak nie ma wody pod kamieniem, tak ty, juszko, odplyn strumieniem. W zyle sie schowaj, zycie zachowaj…
Lesia pochylila sie nizej i wiecej nic nie mozna bylo doslyszec. Potem sie wyprostowala i Zubrow znow zobaczyl rane. Jej brzegi sie sciagnely. Krew przestala plynac. Lesia skwitowala ruchem reki wszelkie wyrazy wdziecznosci i podziwu, po czym oddalila sie.
– Ona jest znad Donu. To uciekinierka. Co sie tam z nia dzialo, nikt nie wie. Z ludzmi w ogole nie rozmawia. Gada tylko z bydletami i ze wszystkim, co ziemia rodzi. Bez Lesi nie sadzimy teraz nic w warzywnikach. I chorymi tez sie zajmuje.
– A co jeszcze potrafi leczyc? – zainteresowal sie Zubrow.
Pietrowicz sie usmiechnal.
– No coz, jesli cos ci urwie glowe, ona ci jej z powrotem nie przyszyje. Ale baby mowia, ze rodzic przy niej to prawdziwa przyjemnosc.
Bezowe kafelki, ktorymi wylozono podloge malej salki operacyjnej, juz tak nie zdumiewaly Zubrowa. Nalegalby byc przy operacji, zreszta nie spotkal sie z wiekszym sprzeciwem. Musial sie jednak rozebrac, wziac szybki prysznic i wlozyc zielony fartuch i takiz czepek.
– Nie zwyklem, Pietrowicz, zadawac zbednych pytan.
– Dobra, pytaj, o co chcesz. Widze po oczach, ze cos cie trapi, wygladasz, jakbys szedl na sciecie. Nie chodzi chyba o rannego przyjaciela. No, pytaj.
– Przemierzylem pol globu ziemskiego. Od afganskiego Kandaharu do Westdorfu w NRD. Ale to, co widze, w twojej wsi, w glowie mi sie nie miesci. W kraju szaleje wojna domowa. Ludzie stali sie gorsi niz szakale. Wokol krew, zarazy. A was to wszystko jakos omija. Nie trzeba tu nawet miec przy sobie broni. Przeciez nie jestes nawiedzonym, ktory nie wie, co to strach? I dookola nie same anioly, a was nikt palcem nie tknie. Jak to sie dzieje?
– Masz tez kogo pytac. Myslisz, ze ja sam wiem, dlaczego nas tu wszystkich nie powyrzynali? Moze nasi ziomkowie bandyci za chwile stworza ideologie, zgodnie z ktora postawia nas pod sciana, nie oszczedzajac malych dzieci? I co, dlatego mamy zyc w oczekiwaniu na te chwile? I tak dzieciaki chowac? A do diabla starego, toc tu ludzie mieszkaja. I pracuja jak ludzie. I umra jak ludzie, jesli przyjdziecie ich wyrznac.
– Stop, zaraz, Pietrowicz! Zaliczyles mnie juz do bandytow?
– A kimze ty jestes? Nie obrazaj sie, sam pomysl. W kazdym miejscu i w kazdym czasie bandyci, zlodzieje i ludzie uczciwi pozostaja wobec siebie w okreslonych proporcjach. Zaden kraj sobie bez nich nie poradzi. Bez bandytow trudno sie obronic. Bez zlodziei i kanciarzy nie ma gospodarki i wymiaru sprawiedliwosci. I lekarzy czesciowo rowniez. I odwrotnie, bez ludzi uczciwych cala ta halastra nie przezyje jednego dnia. Juz probowala, wymordowala wszystkich – i co? Choc wbijaj zeby w sciane. Wiec sie opamietali dranie, zaczeli uczciwych szanowac. Dawno jestes w wojsku?
– Od kadeckich czasow.
– W takim razie wiesz, co znacza w wojsku fachowcy. Osiemnastoletni smarkacze, jesli maja fach w reku, sa zawsze rozchwytywani. Czy to hydraulicy, czy jubilerzy, czy fryzjerzy – czym sie zajmuja w wojsku? Swoim fachem! A wy zalatwiacie im fikcyjne przydzialy, byleby tylko pracowali – naprawiali wam kanalizacje albo czesali oficerskie zony a la Marylin Monroe. Wiec kto kogo trzyma za gardlo? Kto czyim kosztem zyje? Otoz to. Fachowcy zawsze sa potrzebni, na nich wszystko sie opiera. Jezeli nas wyrzniesz, do kogo potem sie zwrocisz, jak bieda przycisnie? U nas kazdy cos potrafi, innych nie trzymamy. Jednych przygnala wojna, inni sami