wiezow, a tylko siedzial na lawie, wpatrujac sie w pare drazniat, z ktorych jedynie drobna czesc wyjrzala na swiatlo dzienne. Ale nawet ten maly kawalek kraglosci pozwalal sie domyslac, jak wygladaja, gdy nie sa skrepowane ciasno wykrojonym zupanem.

Dziewczyna dopiero po chwili uswiadomila sobie, ze Bialoskorski patrzy na nia drapieznym wzrokiem. Szybko zakryla wdzieki i skoczyla w strone stolu, przy ktorym wczesniej siedzieli razem z chlopami. Szlachcic pokrecil glowa z niedowierzaniem.

- Wacpanna - rzekl glosem, w ktorym przebijal czysty zachwyt - azaliz to jestes demonem, diabelska sukkuba zeslana, aby kusic do grzechu prawych rycerzy?

- Jestem diablica - rozesmiala sie panna Gintowt. -Wszelako obawiam sie, ze nie dane ci bedzie posmakowac moich wdziekow. Jedyna milosnica, panie Bialoskorski, ktora na ciebie czeka, jest chuda i koscista. Ale za to sprawnie rabie kosa. Lubisz waszmosc takie?

- Foremny z wacpanny hajduczek, tfu, co mowie, czeladniczek z najprzedniejszej choragwi! Nie myslisz wacpanna nadlozyc troche drogi? Wielce rad powitalbym cie w mej kompanii.

Spojrzala na Bialoskorskiego spod zmruzonych powiek i zwazyla w reku zakrwawiona szable.

- Dziadus mawial, ze co kon, to Turek, co chlop, to Mazurek, co czapka, to magierka, a najlepsza szabla zawsze wegierka - powiedziala, ocierajac batorowke o pole zupana mlodszego Rytarowskiego. - Wiec waszmosc nie zbaczaj z tematu, jeno godzinki odmawiaj, bo Przemysl juz blisko.

- A jak wacpannie na imie?

- Dla wasci niechaj bede Eufrozyna.

- Piekne imie.

- Za ladne dla ciebie, panie Bialoskorski.

- A wiec, panno Eufrozyno, trzy tysiace.

- Co takiego?

- Trzy tysiace czerwonych za puszczenie mnie zywego. Platne w gotowiznie. To wiecej, niz daje za moj leb starosta Krasicki.

- O nie, panie Bialoskorski - wyszeptala Eufrozyna. - To za malo, o wiele za malo.

- Cztery?

- My, panie Bialoskorski, mamy niewyrownane porachunki. O czym chyba wasc zapomniales?

- Co takiego? O czym wacpanna mowisz?

- Jeszcze mnie sobie przypomnisz, panie Bialoskorski. Mamy czas. A teraz siedz i milcz!

Ondraszkiewicz, dla ktorego panska zwada w karczmie nie byla niczym niezwyklym, skoczyl do komory, aby zebrac pajeczyn, a potem przedsiewzial srodki zwyczajne w takiej krotochwili. Bialoskorski zobaczyl przez otwarte okno, ze do karczmy zmierzal juz Zyd cyrulik z wielka torba, pacholkowie poczeli wynosic pobitych Rytarowskich, hrabiego i pacholka, a dziewki sluzebne przytargaly cebry z woda i poczely szorowac deski szmatami, aby zmyc krew. W izbie zapachnialo mydlinami i lugiem. Panna Gintowt tracila podkutym butem Koltuna, ktory schylil sie, aby zgarnac sakiewki Rytarowskich.

- Ejze, chlopie! - rzekla. - Zapomnieliscie sie chyba! Toz nie godzi sie takiego dobra rabowac. Srogo skaralby was za to dziadunio. Konie siodlaj!

Koltun pokiwal glowa, a potem popedzil do stajni. W zwyklych okolicznosciach nie bylby taki predki, zwlaszcza ze rownie jak Bialoskorski zdziwiony byl zgola diabelska przemiana Janusza Gintowta w Eufrozyne. Jednak kiedy przypomnial sobie, jak chwacko dziewczyna rozprawila sie z Rytarowskimi, zgial sie w pas i popedzil do stajni.

- Dziadunio mawial, ze komu w droge, temu czas. - Eufrozyna zblizyla sie do Bialoskorskiego. - A ze wasz czas, panie Bialoskorski, sie zbliza, to rzecz pewna. Juz tam kat na was czeka, a i mieszczanie radzi by nowe igrzysko zobaczyc.

Bialoskorski splunal siarczyscie. Ale to w zasadzie bylo jedyne, co jeszcze mogl uczynic. Wciaz mial przed oczyma rozprawe z Rytarowskimi i tak naprawde nie mogl uwierzyc, ze ta mala szlachcianeczka tak szybko dala sobie rade z czterema roslymi swawolnikami. Doprawdy zapowiadala sie ciekawa krotochwila.

7. Jacek, nad Jackami

Janko muzykant wpadl do karczmy Jankiela, potknal sie o prog, ledwie nie wyrznal glowa w szynkwas, a potem chwycil za krawedz grubej deski i wydyszal wprost w twarz Jankielowi:

- Pan Dydynski przyjechal!

Zyd kolejny raz przeklal chwile, w ktorej Bialoskorski przekroczyl prog jego karczmy. Przeklinal ja regularnie od czasu, gdy wiesc o tym, iz w Lutowiskach pochwycono jednego z najwiekszych warcholow Ziemi Sanockiej obiegla wszystkie okoliczne wioski i dwory. Od rana jego karczma przezywala prawdziwe oblezenie. Gdyby jeszcze zawitali do niego w goscine chlopkowie, chcacy posluchac opowiesci Janka muzykanta, ktory nadymal sie i pysznil, jakby to wlasnie on sam jeden schwytal groznego swawolnika, Zyd zacieralby rece z uciechy, spodziewajac sie duzego zarobku. Niestety, do karczmy wpadali sami zawalidrogi z goscinca, ktorzy wiedzieli o nagrodzie, jaka wyznaczyl za Bialoskorskiego starosta Jerzy Krasicki, i liczyli, ze odbija hultaja, a potem sami dostarcza go do Krasiczyna lub do Przemysla. Kazdy z nich pokrzykiwal na biednego Zyda, pobrzekiwal szabelka, a gdy Jankiel wymigiwal sie od odpowiedzi, spadaly na niego polajanki i grozby, targano go za pejsy i brode, grozono biciem, wylewano wino, nie placono za trunki, przewracano stoly i lawy. Gdyby Jankiel wiedzial, ze taki obrot przybierze sprawa, nigdy nie wymyslilby planu, aby pojmac Bialoskorskiego, ani nie powiedzialby o tym Koltunowi. A tak mial teraz wielki kram. I prawie zadnego geszeftu!

Bladym switem, jeszcze w nocy, wpadli do karczmy bracia Rytarowscy ze swym kompanem Ronikierem, mieniacym sie samozwanczym hrabia z Ronislawic, lezacych gdzies miedzy Psimi Kiszkami a Berdyczowem. Przycisnawszy Zyda i Janka, pognali na zlamanie karku do Czarnej, choc Jankiel lgal sprytnie, iz Bialoskorskiego porwali nieznani szlachcice i wywiezli wprost do Baligrodu. Po Rytarowskich przyjechal stary Kozak Dytko i jego trzej synowie - wszyscy szelmy i hultaje najmujacy sie szlachcie do zajazdow i egzekucji. W czasie ich odwiedzin Zyd stracil zeba i pol brody, a Janko mial podbite oko i naderwane uszy. Potem wpadl z krotka, lecz bynajmniej nie przyjacielska wizyta pan Policki ze swoimi ludzmi. Pozniej byli jeszcze jacys obszarpancy, powiadajacy sie towarzystwem z choragwi kwarcianej starosty Jana Potockiego, choc w oczach Jankiela nie wygladali nawet na obozowych ciurow. Gest i fantazje jednak mieli calkiem jak husarze - zazadali najlepszego jadla i napitkow, palili z jedynego bandoletu, jaki mieli, omal nie spalili karczmy i, rzecz jasna, nie zaplacili za biesiade. Potem, po poludniu, przyjechal wielki i gruby szlachcic z jednym okiem i drewniana noga, na szczescie nie rozbijal sie i nie wybieral nigdzie, ale pil tego wraz z kompanami, krzyczal, zaczepial chlopow i dziewki, a od piesni wywrzaskiwanych zapitymi, ochryplymi glosami przez jego ludzi spuchly Jankielowi uszy.

Nic dziwnego zatem, ze gdy Janko muzykant wykrzyczal nowine o tym, kto przybyl, Jankiel poczul, ze grunt usuwa mu sie spod nog. Zyd zlapal sie za brode i pejsy i stal jako obraz nedzy i rozpaczy, dopoki drzwi do izby goscinnej nie otwarly sie szeroko i nie stanal w nich gosc zapowiadany przez muzykanta.

Jacek Dydynski z pozoru nie wygladal groznie. Byl sredniego wzrostu, sniady, szczuply, zwinny jak kot. Po wysokich, usztywnionych czerwonych cholewach safianowych butow znac bylo po nim zamoznego pana. Dydynski odziany byl w zielonkawy, szamerowany zupan szyty z przedniego adamaszku, zapinany na skrzace sie guzy z petlicami. Na zupan zarzucil ferezje podbita lamparcim futrem, z wielkim kolnierzem splywajacym az do polowy ramion. Na podgolony wysoko leb wcisnal rysi kolpak ozdobiony czaplim piorem i trzesieniem. Na prawym przedramieniu nosil lsniacy karwasz szmelcowany na czarno, zdobiony w liscie i gwiazdki. Szlachcic przepasany byl szerokim, ciezkim pasem kolczym, przy ktorym wisialy: pistolet, prochownica i szabla. Nie byla to jednak zwykla, ciezka batorowka ani zygmuntowka o krotkim, prostym jelcu, ale czarna szabla husarska, ktora dopiero wchodzila w mode i uzbrojenie. Jej jelec zakrzywial sie u jednego z koncow w kablak, ktory oslanial wierzch dloni i dochodzil prawie do kapturka, a ksztaltne wasy opuszczaly sie na krzywa klinge. Oprawiona w czarna skore i srebro szabla miala jeszcze paluch, to jest maly kablak przy jelcu na kciuk. Dzieki temu w rekach doswiadczonego szermierza chodzila jak blyskawica - gdy pan Dydynski chcial podgolic zawalidroge, uderzala z wielka sila, a jesli wyluskiwal szable z rak hajduka czy pacholka, dzieki paluchowi blyskawicznie przechodzil od zastawy do ciec z lokcia i nadgarstka.

Jacka Dydynskiego, stolnikowica sanockiego, zwano w Ziemi Sanockiej Jackiem nad Jackami, nie znano bowiem lepszego oden mistrza w szabli. Dydynski trudnil sie zas zawodem tylez zacnym, co pozytecznym. Byl bowiem zajezdnikiem, a profesja ta sprawiala, ze szanowano go w calym powiecie.

Jacek nad Jackami byl mistrzem w urzadzaniu zajazdow. Jesli ktorys z panow braci zamierzal wyegzekwowac zbrojnie wyrok sadowy, obronic sie przed napascia sasiada lub zagarnac cudze wlosci, wystarczylo, iz dal znac Dydynskiemu, a pan Jacek szybko stawal na wezwanie ze zbrojna asysta. Dydynski byl honorowy i nigdy nie lamal danego slowa, nigdy nie zdradzil pracodawcy. Polegaj na Dydynskim jak na Zawiszy - powiadano w karczmach w Sanoku. Dydynskiego na was trzeba! - krzyczal w zlosci pieniacz, drac w strzepy pozew, ktory wlasnie przyslal mu krewny lub sasiad zawalidroga. Jeszcze was Dydynski nauczy! - zapowiadal zagonowy szlachetka rugowany z dobr przez moznego magnata.

Nic wiec dziwnego, ze Jankiel zadrzal na widok tak znamienitej persony. Tymczasem Jacek nad Jackami podszedl do szynkwasu, po czym zaczal wpatrywac sie w Zyda zielonkawymi oczyma. Zyd co tchu napelnil najlepszy kufel bilgorajskim piwem. Dydynski ujal go, upil troche, a potem odstawil.

- A czegoz to jasnie wielmozny pan uwaza? - zaczal Jankiel. - Czymzie to ja, phosty Zid, moge usluzyc wasiej wielmoznosci?

- Chcialbym z toba pogadac, Jankiel - usmiechnal sie Dydynski. - A jak myslisz, o czym moga gawedzic Zyd i szlachcic? O arendzie? O pieniadzach? O pozyczce i lichwiarskich procentach? O gladkosci dziewek w Lutowiskach? Przyznaje, juz sprawdzilem - sa gladkie. Wybacz tedy, ale wybiore inny temat. Dla przykladu, zacny Jankielu, czy byl w twej karczmie ostatnio jakis mozny szlachcic? I czy zwal sie moze Bialoskorski? Zyd rozejrzal sie dokola, szukajac wsparcia.

- Zieby ja wsistko wiedzial, to ja ho, ho, habinem by zostal. Nu, ja powiem, wsistko powiem. Byl tu jasnie pan Bialoskohski. I on z innym slachcicem odjechal. A ja nie wiem, kto to byl. Bo ja nie wsciubiam nosa miedzy dzwi. Bo mnie nic do sphaw wielikich panow. Bo ja tylko aby pieniadz bhac. Dobhy pieniadz. Talah, zloty czehwony, holendehski talah, shebhny ghosz. A juz tehnahow i sielagow obehznietych nie biohe. Bo widzi pan slachcic, jeden dobhy pieniadz hobi dhugi dobhy pieniadz. A jak sa hazem dwa pieniadza, to sie z nich hobi tzieci.

- Totez mnie wlasnie o pieniadze idzie. - Dydynski polozyl na szynkwasie sakwe wielka jak snopek pszenicy. - Ta kaleta ledwie na kwalki nie peknie. Czas jej ulzyc i do innej kabzy zloto przesypac.

- Ho, ho, ja to widze - rzekl Jankiel ze smutkiem i az lezka zakrecila mu sie w oku. - Ale ja nic pohadzic nie moge. Ja nic nie wiem. I - powiem wiecej - ja nie chce nic wiedziec.

- Trudno. - Dydynski nie wygladal na zawiedzionego. - A moze pamietasz, kim byl ow szlachcic, co odjechal z Bialoskorskim?

- Mlody panicz, ubogo odziany. Ja go nigdy nie widzialem.

Dydynski przymknal oczy. A potem usmiechnal sie wesolo, odstawil niedopite piwo i rzucil na szynkwas srebrnego grosza.

- Bywaj, Jankiel.

Szlachcic szybko ruszyl do drzwi. Szedl, brzeczac ostrogami, postukujac zelaznymi podkowkami butow o drewniane, nieheblowane deski podlogi.

- Panie Dydynski!

Jacek zatrzymal sie. Dobrze wiedzial, kto go okrzyknal. Ledwie wszedl do karczmy, od razu wsrod gosci zauwazyl znajoma gebe.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату