Po rozstaniu z Koltunem Eufrozyna przestala sie spieszyc. Byl juz prawie wieczor, a oni nie dojechali jeszcze do Hoczwi. Zatrzymali sie na popas nad Sanem, na kamienistym pagorku w poblizu rzeki. Szlachcianka zsiadla z konia, przeciela wiezy na nogach Bialoskorskiego i zepchnela go z wierzchowca tak mocno, ze szlachcic zwalil sie na kamienie. Dziewczyna rozkulbaczyla konie i puscila je, by podjadly troche wyschlej trawy, a sama chwycila olstra z pistoletami, jakas wypchana sakwe i zeskoczyla po glazach na brzeg rzeki. Bialoskorski widzial, jak zaczerpnela reka wody, a potem... To, co stalo sie potem, sprawilo, ze przeszly go ciarki. Panna Eufrozyna Gintowt zrzucila zupanik, giezlo i poczela obmywac sie w rzece.
Infamis patrzyl. Spogladal lakomym wzrokiem na jej kraglosci, uformowane jak kopulki w najpiekniejszej cerkwi Bieszczadu, a nade wszystko to, czego nie widzial z bliska, gdyz lezal zbyt daleko - wdzieczny gaiczek kryjacy zrodelko milosci, gotowe napoic spragnionego konika...
Jasny szlag!
Nagle Bialoskorski zamarl. Zobaczyl katem oka, ze z jukow rzuconych niedbale na kamienie kilka krokow dalej wystawala rekojesc jego szabli.
Swawolnik wstal z trudem. Powoli, ostroznie przesuwal sie w prawo, wpatrzony w sylwetke panny Gintowt tam, na dole. Jeszcze chwila, jeszcze moment...
Dotarl do szabli. Opadl przy niej i zwiazanymi z tylu rekoma chwycil rekojesc.
Nagle w plucach mu zarzezilo, zakrztusil sie slina i krwia, serce zabilo mu niespokojnie. Do wszystkich diablow, brakowalo tylko tego, aby zakaslal i zwrocil na siebie uwage. Z wysilkiem zdusil oddech, wyciagnal ostrze do polowy, oparl o nie wiezy i poczal przesuwac w gore i w dol.
Zachrypial, bo w plucach znow zarzezilo mu glosno. Przeklete suchoty dopadly go przed osmioma laty, na wyprawie na Woloszczyzne. Zmagal sie z nimi, udawal, ze nie dzieje sie nic wielkiego, ale i tak wiedzial dobrze, ze przez te przeklete pluca przyjdzie mu kiedys zatancowac ze smiercia. Jednak jeszcze nie dzis, jeszcze nie teraz.
Nizej, na brzegu rzeki, Eufrozyna zamarla. Stala i nasluchiwala. Czarne plamy zawirowaly przed oczyma Bialoskorskiego. Czekal z napieciem na kazdy ruch panny Gintowt. Jednak... Jednak szlachcianka sie nie odwrocila.
Wiezy poluzowaly sie, oslably!
Jeszcze chwila, jeszcze jedno mgnienie oka...
Eufrozyna wrocila do mycia, odrzucila w tyl dlugie, czarne, mokre wlosy...
Wiezy puscily. Bialoskorski odskoczyl w bok, porwal swoja szable. Zwykle taka bron nazywano zygmuntowkami, od imienia Jego Krolewskiej Mosci Zygmunta III, pan Maciej jednak, byly rokoszanin, obronca wolnosci i przywilejow, nie lubil monarchy, ktory przeniosl stolice Rzeczypospolitej ze wspanialego Krakowa do zasciankowej, mazowieckiej Warszawy. Dlatego zamiast zygmuntowka nazywal swoja szable rokoszanka.
W tej chwili nie mialo to jednak wielkiego znaczenia. Pan Bialoskorski stal, wpatrujac sie w Eufrozyne, ktora na brzegu Sanu ochlapywala sie woda. Wywolaniec roztarl zesztywniale dlonie, splunal, rozkaslal sie, a potem ruszyl do tylu. Odwrocil sie, powoli wszedl miedzy drzewa i... Krzyknal z przerazenia!
Eufrozyna stala przed nim!
Sama!
Z szabla!
W delii!
Nie byla to juz panna z zapyzialego zascianka, ktora w meskim przebraniu zglosila sie w Lutowiskach, aby zawiezc Bialoskorskiego do starosty. Eufrozyna zmienila sie, spotezniala... Nie miala na sobie splowialego, przykrotkiego zupanika, ale karmazynowa delie obszyta czarnym wilczurem, rysi kolpak, dostatni czerwonawy zupan przepasany wzorzystym pasem.
Panna krzyknela ostrzegawczo i ciela. Bialoskorski w ostatniej chwili sparowal uderzenie. Bylo tak silne, ze rzucilo go w tyl. Nim zdolal uniesc bron, Eufrozyna chlasnela znowu; z zamachu odbila ostrze Bialoskorskiego w bok, pchnela szlachcica na ziemie, poprawila uderzeniem plazem i wybila przeciwnikowi rokoszanke z dloni. Szabla wyleciala lukiem, obrocila sie w locie, zafurkotala i wbila w pien wiekowego buka, zakolysala. Bialoskorski chcial odskoczyc - nie zdazyl. Dziewczyna byla szybka jak zmija, okrecila sie jak turecka tancerka, zamierzyla szabla, ale nie uderzyla ostrzem! Z calych sil walnela Bialoskorskiego w leb plazem szabli. Szlachcic zachwial sie, chwycil Eufrozyne za kolnierz, a w tej samej chwili panna Gintowt z zamachem uderzyla go w piers i poprawila kopniakiem.
Bialoskorski upadl na bok, zacharczal, splunal krwia. Szlachcianka przyskoczyla blizej. Obojetnym ruchem kopnela go w brzuch. Gdy infamis sie poderwal, dostal w twarz, zwalil sie na ziemie, przeturlal. Kopniak rzucil go dalej, po kamieniach. Bialoskorski otrzymal cios plazem w leb, wyplul dwa zeby, przewalil sie na bok i wtedy niewiasta dokopala mu jeszcze w bok, az chrupnely zebra. Swawolnik jeknal, a potem zawyl bolesnie.
Stanela nad nim dumna, blada, z gniewem plonacym w pieknych czarnych oczach.
- Pamietasz mnie?! - syknela jak harpia. - Pamietasz, psi synu, wierszokleto za trzy grosze? Pamietasz, jak zabrales mnie z domu, jak prawiles dusery? Nazywales wielka miloscia?! A potem oslawiles jak zwykla przechodke, jak parszywa meretryce na goscincu pod Lwowem.
Bialoskorski zadygotal. Jezu Chryste! Tak... To byla ona... Szlachecka corka, ktora zbalamucil... Kiedy? I ktora to byla? Do diaska, Bialoskorski nigdy nie zaprzatal sobie tym glowy. W swoim zyciu pozbawil wianka tylu niewiast, ze nie mogl sie doliczyc, czy byla to Sonka spod Halicza, panna Zofia z senatorskiego rodu, malzonka kasztelana albo wojewody, czy tez zwykla nadobna mieszczaneczka z Sanoka?
- Wy... wybacz, wacpanna - sklamal przez poranione wargi. - Ja nie... chcialem. Ja cie naprawde milowalem... Ja bylem glu...
Dopadla do niego szybciej, nim zdolal skulic sie miedzy kamieniami. Dwa celne kopniaki i uderzenie plazem szabli pozbawily go tchu.
- Siedem lat, skurwysynu! Siedem lat czekalam na chwile, gdy bede mogla zabrac cie tam, gdzie odpokutujesz za wszystkie swoje grzechy! Stracilam wszystko, sprzedalam nawet ma wlasna dusze, aby tylko odplacic ci pieknym za nadobne.
Eufrozyna przylozyla szlachcicowi sztych szabli do szyi, przycisnela tak mocno, iz Bialoskorski nie byl w stanie nawet drgnac.
- Musisz sie jeszcze wiele nauczyc, panie Bialoskorski. Pozwol, wasc, ze bede twoim preceptorem w czasie naszej krotkiej podrozy. Oto pierwsza nauka. Tak wlasnie wyglada strach. Posmakuj go, panie bracie, bo tam, dokad sie wybierasz, bedzie go co niemiara.
- Dokad jedziemy? - wychrypial Bialoskorski. - Do piekla?
- Pojedziesz teraz bez wiezow. Jednak nie probuj uciekac. Zrobisz krok w prawo albo w lewo, a polamie ci wszystkie kosci. Umiem to zrobic tak, bys mogl poruszac sie jedynie, pelzajac, jak glista albo padalec, ale pozostal zywy. Bo zaprawde dowioze cie zywego tam, gdzie zaplacisz za wszystkie swoje grzechy!
Bialoskorski nie pomyslal nawet, ze moglby raz jeszcze sprobowac ucieczki. Bal sie, bal sie tak, jak jeszcze nigdy w zyciu. A strach byl uczuciem prawie nieznanym jego duszy.
I jeszcze jedno intrygowalo go niezmiernie. Dlaczego Eufrozyna nie nosila krzyzyka? Czyzby zaprzedala dusze diablu?
Wjechali na brod. Konie rzaly, uderzaly z loskotem kopytami o mokre kamienie. Ich kwik byl glosniejszy niz szum wody spadajacej ze skalnych progow i rozbijajacej sie na pojedyncze bryzgi na skalach ponizej. Dydynski jechal pierwszy, za nim hajduk Miklusz z revolwera wyjeta z olstra. Pochod zamykal Szawilla. Rozgladali sie czujnie na boki. W tym miejscu czesto zasadzali sie na podroznych beskidnicy i inne lotrostwo.
- Wasza milosc! - rzucil Szawilla. - Czlek jakis jest na skalach na dole!
Wstrzymali konie. Dydynski spojrzal w dol, zmruzyl oczy, starajac sie dostrzec wsrod bryzgow wody ludzka sylwetke.
- Gdzies ty czlowieka widzial, chlopie? - rzekl Miklusz. - Gorzalka na oczy ci padla?
- Tam jest, o, widzicie, gramoli sie z wody. Zyw jest, a jam myslal, ze to trup. Albo utopiec.
- Sprawdzmy to.
Dojechali do konca brodu, skrecili pod drzewa, zjechali na dol, omijajac plytkie rozlewiska i sterty galezi. Wychyneli na kamienisty brzeg, jechali przez chwile miedzy wielkimi glazami i postrzepionymi skalami. Szawilla wskazal kierunek. Rzeczywiscie! Niebawem dostrzegli jakis ksztalt ruszajacy sie we wglebieniu miedzy dwoma plytami skalnymi. Podjechali blizej i wowczas doszedl do nich cichy jek.
Pomiedzy kamieniami szamotal sie chlop w porwanej switce. Mial rozwalona glowe, z ktorej saczyla sie krew. Dygotal z zimna i probowal wstac. Nie bardzo mu sie to udawalo - nogi slizgaly sie na mokrej skale, rece nie mogly znalezc oparcia.
- Pomocy! - jeknal.
Dydynski skinal glowa. Szawilla i Miklusz zeskoczyli z koni, chwycili pod ramiona rannego, postawili na nogach, przyciagneli do swego pana. Chlopek zajeczal glosno.
- Ktos ty?
- Ja Koltun, panocku... Koltun z Lutowisk. Zabili prawie, w leb strzelili...
- Kto? Kiedy?
Chlop szlochal, drzal z chlodu. Szawilla bez slowa wydobyl z jukow szarpie, przezul kawal podplomyka, a potem obejrzal rane na glowie nieznajomego. Byla bolesna, ale powierzchowna. Do chlopa strzelono z bliska, bo skora wokol zranienia spalona byla od ziarenek prochu. Miklusz przytrzymal Koltuna, a stary Kozak szybko przemyl gorzalka szrame po kuli. Koltun zawyl, zatrzasl sie, a potem opadl z sil, zwiotczal i malo nie zemdlal. Szawilla szybko przewiazal mu leb szarpiami, a Miklusz podsunal buklak z gorzalka. Chlop wypil troche, zakaslal, splunal.
- Mow, jak bylo!
- Nie bijcie, panie, ja nie winien - zaszlochal Koltun. - To sie poczelo w Lutowiskach. Jankiel Zyd - oto wszystkiego zlego prowodyr! On pierwszy dal po lbu obuchem jasnie panu Bialoskorskiemu. A potem kazal zawiezc go do starosty, bo nagrode chcial zgarnac. To i ja pojechalem - wybaczcie i nie bijcie - bom myslal, ze jeszcze chlopy po drodze slachcica ubija i szubienica dla nas bedzie, a nie zloto. Nie bijcie! - rozdarl sie. - Jam nic zlego panu slachcicowi nie uczynil.
- Gadajze po ludzku, chlopie! - syknal Dydynski. - I nie trzes sie jak osika. My nie ludzie Bialoskorskiego.
- To wy nie z kompanii Bialoskorskiego? - ucieszyl sie Koltun. - Prawde gadacie, szlachetny panie?
- Sama prawde i tylko prawde - rzekl Szawilla. - Patrzaj, chlopie, to jest pan Jacek Dydynski, o ktorym, chamska duszo, glowe dam, ze musiales slyszec.
Chlop zlozyl rece jak do modlitwy. I jak przystalo na czarna, chamska dusze, padl przed Dydynskim na kolana.
- Pomilujcie, panie najjasniejszy! To ja powiem, jak bylo... Nikt nie chcial infamisa do starosty odwiezc. No to zglosil sie panicz Gintowt. Ale to wszystko i tak wina Jankiela! Tak pojechalem z panem. Potem przyszly na nas zle czasy. Na kunaku na Ostrym ktos zabil chlopa Horylke. Tak i my uciekli do Czarnej. A tam w karczmie