spotkali my szlachcicow, ktorzy chcieli wieznia nam odebrac i samemu nagrode zagarnac. A to wszystko i tak wina Jankiela! Pan Gintowt pocial ich strasznie. A Iwaszke postrzelili - da on Jankielowi, gdy do zdrowia wroci!
- A co potem?
- Potem, panie zloty, okazalo sie, ze nie pan to Gintowt, ale panna, co w meskim odzieniu konno hasala. Alem zmilczal, nic nie mowil, bo straszna byla i dumalem - cos zle powiem, to moja glowa spadnie. Tak my na Ustrzyki ruszyli, ale panna Gintowt, wilczyca przekleta, kazala nawracac na Polane. Przejechalismy wioszczyne i tu, o, na tym moscie, tamoj na srodku, w leb mi wypalila. Oj, za to ja Jankielowi pejsy wytargam, ze ha! A sama panna z Bialoskorskim odjechala.
- Dokad?
- Ja widzial, ja widzial, panocku, oni na Hoczew poszli, drozka wzdluz Sanu.
- Na Hoczew? - zdziwil sie Dydynski. - Do diabla, zle bedzie z nimi!
Zapadal zmrok, czarny wal blednego Otrytu zarosnietego zdziczalymi bukowymi lasami odcinal sie wyraznie od plonacego szkarlatem nieba. Za nim wznosila sie Polonina, potezna, grozna, daleka i nieznana, bo w lasach na jej zboczach ani blisko samych szczytow nie mieszkal nikt, tylko gniezdzilo sie ptactwo i dzika zwierzyna.
- Panie milosciwy - zaskomlal Koltun - ta slachcianka to jedza wcielona. Ona mnie zadusi, jesli nie wroce doma...
- Masz. - Dydynski rzucil mu dukata. - Dla ciebie to koniec przygod! Dymaj do swej wiochy i nie pokazuj sie wiecej.
Koltun sklonil sie w pas. Szawilla narzucil mu na ramiona stara derke i poklepal po plecach. Chlop skrzywil sie, gdy zabolal go leb, pobiegl truchtem w strone drogi. Dydynski zerknal za nim, a potem dlugo spogladal na dalekie gory.
- Milosciwy panie - odwazyl sie rzec Miklusz - co w tej Hoczwi siedzi, zescie sie zafrasowali? Dyjabel?
- Obawiam sie, Miklusz, ze sama pani smierc!
W Hoczwi bylo gwarnie, tloczno i ciasno. Pomimo porannej pory ulice zastawialy chlopskie wozy, szlacheckie kolasy i rydwany, miedzy ktorymi spotkac mozna bylo czasem nawet brozka lub karoce. Uwage zwracaly gromady szlachty i czeladzi. Panowie bracia w zupanach, deliach, giermakach i bekieszach przechadzali sie pod podsieniami domow, pili, rozprawiali i - rzecz zwyczajna - awanturowali sie. Bialoskorski i Eufrozyna wpadli jak korek do butelki wegrzyna - ledwie przekroczyli oplotki wioski, nie byli w stanie zawrocic, pchani z tylu przez tlumy. Musieli jechac wolno wsrod rzenia koni, wrzaskow, swistow biczy, nawolywania czeladzi i woznicow. W dodatku traktem z Cisnej pedzono do Jaroslawia woly, wiedziono wozy z winem i suknem.
- Co tu sie dzieje? - zastanawiala sie Eufrozyna. - Jarmark? Sejmik?
Bialoskorski usmiechnal sie krzywo, a potem pochylil do jej pieknego uszka.
- Pogrzeb, moscia panno.
- Pogrzeb? A kogo chowaja? Bialoskorski nie odpowiedzial.
- Konie mamy zdrozone - mruknela szlachcianka. - Zajedziemy na troche do karczmy, obroku im zadamy, a potem ruszamy dalej.
Z trudem przedarli sie w poblize karczmy kazimierzowskiej, gdzie trakt z Polany krzyzowal sie z droga wiodaca z Wegier na Lisko i Sanok. Szybko oddali konie pacholkom, a potem zasiedli w kacie alkierza. Karczma byla prawie pusta. Przy stolach siedzialo kilku chlopow, widzac jednak dostojnych gosci, Zyd wyrzucil ich precz, a potem plaszczyl sie w uklonach przed szlachta, zamiotl pola chalata stol i co tchu przyniosl piwnej polewki ze smietana. Eufrozyna siedziala milczaca, wsluchana w gwar ludzkich glosow. Bialoskorski z pozoru nie dawal po sobie niczego poznac - zajadal polewke, nie zwracajac uwagi na dziewczyne. Panna nie pokazywala strachu, ale szlachcic widzial dobrze, ze pod stolem jej palce coraz mocniej zaciskaly sie na rekojesci batorowki.
Bialoskorski usmiechnal sie zimno i okrutnie.
- Wiesz, wacpanna, przypomnialem sobie, kogo tu chowaja.
- Kogoz to?
- Pana Sulatyckiego, ktoregom czekanem wlasna reka w karczmie w Lisku rozszczepil.
- Co takiego?! Rozszczepiles go? Nie moze to byc! Teraz to mowisz?!
- Cala ta szlachta to klienci, przyjaciele, rekodajni i familianci pana Piotra Bala, podkomorzego sanockiego, ktorego sluga byl Sulatycki. Jesli mnie kto tu rozpozna, tedy do starosty zywcem nie dojade!
- I dopiero teraz to mowisz, psi synu?! O, do stu piorunow! Co robic?
- Waszmoscianki w tym glowa, bym zywo stad wyszedl - usmiechnal sie krzywo infamis. - Inaczej nagrode pan podkomorzy zgarnie...
- Na kon! - Dziewczyna zerwala sie od stolu. - Na kon, zanim...
Drzwi otwarly sie na osciez. Do wnetrza weszlo kilku panow braci w deliach, zupanach, w futrzanych czapach i kolpakach. Szlachcianka spuscila glowe, Bialoskorski sie nie poruszyl. Ale jesli oboje mysleli, ze to jeno przypadkowe spotkanie, tedy sie mylili. Spojrzenia nowo przybylych od razu skierowaly sie w strone jej towarzysza.
- To on - mruknal jeden z nich.
- To Bialoskorski - potwierdzil drugi.
- On sam.
- Jasnie wielmozna pani dobrodziejko! - zagadal najstarszy z tamtych, o ogorzalej gebie, nosie czerwonym od pijanstwa i wielgachnych wasiskach, po czym sklonil sie, zamiatajac kurze lajna wilcza czapa. - Przyszlismy do nozek upasc i prosic, aby waszmosc pani temu kawalerowi z nami isc pozwolila. Sprawe mamy do ichmosci, bo naszego kompana i krewnego tyransko obuszkiem rozszczepil.
- Pan Bialoskorski w mojej jest mocy - rzekla Eufrozyna. - I dalibog, zanim wascine pretensje zaspokoi, trafi do lochu na zamku przemyskim. Macie do niego sprawe, tedy do starosty jedzcie, bo z moich rak ani Bog, ani diabel go nie wyrwie!
Szlachcice zarechotali, slyszac tak rezolutne slowa w uszach mlodej dzierlatki.
- Odpusc nam imc Bialoskorskiego, moscia panno - rzekl pojednawczo drugi z panow braci, mlody, czarnowlosy i czarnooki. - To morderca, czlek przeklety. Nie bedziemy sie z nim certowac. Tu, na klepisku, da glowe. Nie trzeba nam kata.
Bialoskorski nawet nie podniosl wzroku. Zdawac by sie moglo, ze zajmowala go jedynie piwna polewka.
- Nie, waszmosciowie - rzekla panna Gintowt. - Nie odpuszcze wam infamisa. A jesli to nie po waszej mysli, tedy ichmosciow na szabelki poprosze!
Szlachcice zarechotali, a potem ruszyli w strone stolu.
- Z baba, prosze waszmosciow, mamy sie bic? - rozesmial sie wasaty. - Czyja dobrze slysze?
- Uwazajcie, panowie bracia, bo nas koza pobodzie! - ryknal brodaty brzuchacz woniejacy zastarzalym sadlem i czosnkiem.
- Ani kroku dalej! - zakrzyknela Eufrozyna. - Cofnac sie!
Nie posluchali.
Dziewczyna wyciagnela dlon spod stolu tak szybko, ze zdazyli dostrzec tylko blysk wypolerowanej lufy. Wystrzal wstrzasnal niska powala karczemnej izby, blysk spalanego prochu oslepil ich oczy. Dostali mocno siekancami, szklem i hufnalami. Dwoch z zawalidrogow zwalilo sie we krwi, inni wrzasneli, sklebili sie, sieczeni po twarzach, piersiach, glowach i oczach zywym ogniem. A zanim zdolali oprzytomniec, Eufrozyna runela na nich jak wsciekla wilczyca wypuszczona z klatki. Juz w pierwszym starciu rozwalila leb czarniawemu galantowi. Kolejny szlachetka dostal w bok, potem w reke i w gebe, tracac jednego sumiastego wasa. Pozostali pierzchli - skoczyli ku drzwiom, a ledwo pierwszy przeskoczyl prog, poczeli wolac gromkim glosem:
- Bywaj tu, bywaaaaaj!
- Bialoskorski tu jest!
Panna Eufrozyna nie pobiegla za nimi. Zatrzasnela drzwi do sieni, zasunela rygiel i rozejrzala sie dokola. Pierwszy raz... Pierwszy raz od wyruszenia z Lutowisk Bialoskorski zobaczyl w jej oczach strach i niepewnosc.
Dokola karczmy rozbrzmialy wrzaski, krzyki, nawolywania. Od strony goscinca i z tylu, od ogrodu, doszedl do nich tupot podkutych butow i brzek stali. A potem we wrota zalomotaly topory i czekany, za blonami okiennymi zamajaczyly ludzkie sylwetki.
- Brac ich! W alkierzu siedza!
- Drzwi! Rozwalcie toporami!
- Pod karczme, bracia!
Ktos strzelil przez okno, kula przemknela ze swistem tuz obok nosa pana Bialoskorskiego. Padl drugi strzal, trzeci, a potem ramy waskich okien rozlecialy sie pod ciosami klonic, kiscieni i obuszkow. Drzwi sie zatrzesly, zaskrzypialy, pierwszy topor przebil deski z trzaskiem, rozszczepil drewno, skruszyl bretnale i zawiasy. Eufrozyna rozejrzala sie jak wilczyca schwytana w sidla. A potem jej wzrok padl na drabine w kacie.
- Na strych, panie Bialoskorski - warknela. - Ruszaj, zanim obedra nas ze skory!
Szlachcic nie czekal. Poslusznie wskoczyl na drewniane szczeble, pchnal pokrywe w powale, odrzucil i wskoczyl na strych. Eufrozyna poszla w jego slady. W ostatniej chwili wciagneli drabine za soba; w chwile potem na dole rozbrzmialy klatwy i zlorzeczenia, a kula z polhaka z gwizdem skruszyla brzeg otworu.
- Co teraz?
- Na dach, panie Bialoskorski.
Co tchu rozerwali poszycie, a potem wypelzli przez waska dziure na drewniana strzeche. Eufrozyna rozejrzala sie dokola. Osaczono ich niby jazwca w jamie. Karczma otoczona byla przez czeladz i chlopow, rozsierdzeni panowie bracia wlasnie wpadli do wnetrza i przetrzasali izby. Ranni jeczeli pod plotem, krzyczeli rozdzierajacymi glosami.
- Naprzod! - krzyknela, wskazujac miejsce, gdzie slomiana strzecha konczyla sie blisko krytego gontem dachu domostwa. - Na soboty! Uchodzimy! Zaraz!
Bialoskorski chcial zaoponowac, ale Eufrozyna skoczyla pierwsza, wyladowala na szczycie podsieni, kruszac pod obcasami gonty, wybijajac dziure w drewnianym dachu. Swawolnik omal nie zlecial na ziemie; soboty zatrzeszczaly pod ich ciezarem, kule gwizdnely im nad glowa, na ziemie posypaly sie zmurszale deszczulki.
- Na dach, mospanie!
Eufrozyna pierwsza wpadla na szczyt domostwa. Przesadzila jednym susem kalenice, a potem zjechala w dol na swym kraglym tyleczku. Krzyknela, kiedy wypadla poza krawedz spadzizny i wyladowala w zapuszczonym ogrodzie, miedzy chwastami w starej kapuscie. Bialoskorski zsunal sie za nia, drac zupan i hajdawery, steknal,