gdy opadl na miekka ziemie. Ale nie bylo juz czasu. Panna Gintowt zerwala sie do biegu jak lania. Szybko przesadzili przekrzywiony plot, pobiegli przez rozmokle, blotniste zagony, wpadli w waskie przejscie pomiedzy dwiema chyzami...
Nie bylo stad wyjscia. Na wprost pedzila na nich gromada pacholkow i chlopow zbrojnych w kije, kopyscie, klonice, widly oraz grabie. Z tylu zalomotaly konie czeladzi, huknely dwa strzaly.
Eufrozyna zatrzymala sie zdyszana. Co robic, do krocset? Co robic?!
- Uchodz! - krzyknal Bialoskorski. - Ja ich zatrzymam! Przebijaj sie!
A potem stal sie cud. Nagle, zupelnie znienacka, za plecami pedzacej na nich chlopskiej gromady zadudnily kopyta. Trzech konnych wpadlo w szary tlum, rozegnalo go w mgnieniu oka, stratowalo, rozpedzilo, plazujac chamow szablami, tlukac nahajem i kolba rusznicy. Chlopi rozpierzchli sie jak stadko dworskich gesi, a konni - mozny, mlody szlachcic, Kozak i hajduk, dopadli do Eufrozyny i wywolanca. Bialoskorski zamarl. To byl Dydynski. Stolnikowic sanocki, najlepszy rebajlo w calym wojewodztwie ruskim.
- Na kon! - huknal szlachcic. - Na kon, zycie ocalicie! Kozak wiodl za soba dwa podjezdki, myszate, okulbaczone woloszyny. Bialoskorski jednym susem skoczyl na kulbake. Zarzezilo mu w plucach, ale przewiesil sie wpol przez terlice, przekrecil, a jego stopa sama odnalazla strzemie.
Eufrozyna chwycila za kule i tylny lek, podciagnela sie i jednym skokiem znalazla na grzbiecie wierzchowca. Dydynski zwrocil swego rumaka w strone, z ktorej przybyl, i uklul konia ostrogami. Pognali za nim. Jak burza wpadli na zagracone podworze, przeskoczyli przez plot, stratowali zagony. Sabaci podkomorzego siedzieli im na karkach, Bialoskorskiemu zdalo sie, ze czuje juz na swoim karku goracy oddech siedmiogrodzkich sekieli.
Gdzies z boku padl strzal z rusznicy. Woloski podjezdek Eufrozyny zarzal, a potem zwalil sie, wysuwajac leb do przodu!
Panna Gintowt nie dala sie przywalic. Wyrzucila nogi ze strzemion i przekoziolkowala, wpadla w bloto, w kaluze, w suche osty, ale zerwala sie w oplotkach z szabla w reku. Dwaj pierwsi sabaci byli tuz-tuz. Krzykneli tryumfalnie, widzac przed soba pokrwawiona szlachcianke, i uderzyli wierzchowce ostrogami. Chwila jeszcze, jedno oka mgnienie. Juz, juz zdawac by sie moglo, ze wpadna na nia z impetem...
Rumak Dydynskiego przesadzil martwego konia Eufrozyny szybciej niz blyskawica. Szlachcic wpadl na rozpedzonych sabatow, uniknal ciosu szabla i sam wyprowadzil pierwsze ciecie, odbil zakrzywione ostrze wegierki i cial z lokcia. Pierwszy z sabatow krzyknal, pochylil sie w siodle z rozwalona glowa, wypuscil z rak wodze; chwile pedzil jeszcze na koniu, a potem zwalil sie w bok, druzgocac resztki plotu, zamarl w pokrzywach i ostach, przy stertach polnych kamieni. Drugi ze slug odchylil sie w tyl, wypuscil szable z reki i zsunal sie po zadzie, i spadl, a rozszalaly kon powlokl jego cialo na strzemieniu po rozmoklym goscincu.
Reszta scigajacych wstrzymala wierzchowce, widzac, co stalo sie towarzyszom. Dydynski zgasil dwoch sabatow tak szybko, jak ministrant po mszy gasi tlace sie swiece. Ale Jacek nad Jackami nie atakowal. Zatoczyl koniem wolte, dopadl do Eufrozyny i wbil w nia drapiezne, zimne jak stal spojrzenie.
- Twoje zycie za wywolanca!
- Bierz go!
Jednym szybkim ruchem chwycil ja wpol i przewiesil przez kulbake. A potem zawrocil konia i pomknal skokiem.
- Twoje zycie za Bialoskorskiego. Czas dobic targu, moscia panno.
Szabelka swisnela w jej reku, zablysla w wiosennym sloncu. Dydynski nawet sie nie poruszyl.
- Uratowalem cie przed sabatami - mruknal spokojnie. - Gdyby nie moja szabla, uslugiwalabys w piekle samemu Belzebubowi. I to na kolanach, jak poskromiona tygrysica ze zwierzynca pana Zamoyskiego. Co, zdaje sie, byloby calkiem nie po twej mysli!
Usmiechnela sie i zwilzyla czerwone wargi wilgotnym jezykiem.
- Bialoskorski jest moj - rzekl Jacek nad Jackami. - Nie zabierzesz go tam, dokad zmierzasz. Przynajmniej jeszcze nie dzisiaj.
Zasyczala ze zlosci zupelnie jak zmija.
- Jego dusza nalezy do mnie... Jest moja... Tylko moja!
- Pewnie, ze twoja. Ale jeszcze nie teraz. Ja zabieram pana swawolnika i zatroszcze sie o jego zdrowie.
- Jakie zdrowie? Przeciez sprzedasz go za dwa tysiace czerwonych!
- Moja szable najmuje za dukaty - mruknal niechetnie. - Jednak nigdy nie sprzedalem za talary honoru i fantazji! Dlatego znikniesz stad zaraz, natychmiast! I nie bedziesz nas przesladowac!
Milczala, jakby nie wiedzac, co zrobic. Dydynski postapil ku niej, chwycil jej szable gola reka, scisnal, a potem odchylil w bok.
Krzyknela, odskoczyla, wyrwala ostrze.
- Bialoskorski porwal mnie z rodzinnego domu! - warknela. - On sprawil, ze stracilam wszystko, oddawalam sie jak ladacznica dla kilku szelagow, za garniec gorzalki, ze kazdego dnia modlilam sie, aby wpadl w moje rece. Przez niego zaprzedalam dusze diablu! A kiedy wrocil tutaj, sledzilam go od samej granicy, ubilam chlopow, ktorzy przylaczyli sie do nas, przerabalam sie przez zasadzki i wilcze sidla...
- Dostaniesz go przeciez, kiedy skona.
- To za malo!
- Uratowalem ci zycie.
- Pies jebal taki zywot!
Szabla ichmoscianki swisnela w powietrzu. Uderzenie bylo szybkie jak blyskawica, zaskakujace jak skok lamparta i...
Dydynski spokojnie przyjal je na zastawe swojej szabli. A potem szybciej niz Eufrozyna zripostowal, uderzyl plazem w jej dlon zacisnieta na rekojesci i kapturku, wyluskal bron z niewiesciej reki! Szabla panny blysnela w powietrzu, zafurkotala, uderzyla z brzekiem o kamienie kilka stop dalej.
Panna spuscila glowe.
- Wygrales, panie Dydynski. Kiedys... na pewno sie spotkamy!
- Jedz juz!
Skinela glowa, odwrocila sie i ruszyla do konia. Dydynski spogladal za nia, dopoki nie podniosla szabli, wskoczyla na kulbake i pomknela rysia w strone lasu. Gdy znikla za drzewami, odwrocil sie i wszedl miedzy wyschniete powalone buki.
Bialoskorski schylal sie na kolanach. Charczal i kaszlal, plujac krwia.
Dydynski zlapal go za ramie, pomogl wstac, popatrzyl w oczy.
- W konie, panie bracie - wychrypial wywolaniec. - Do starosty dluga mila. Nie zdazysz na wieczorna msze. Zamtuz ci zamkna, zanim zloto od Krasickiego wydusisz!
- Skad wiesz, ze chce cie wydac staroscie?
- Jesli uwalnia mnie pan Jacek nad Jackami, rebajlo i zajezdnik, pierwsza szabla w Sanockiem, tedy nie czyni tego dla proznej chwaly. Fantazja fantazja, a zyc trzeba. I Zydom po gospodach placic. Dziewkom dukaty rzucac, na przychylnosc moznych zarabiac. Stroje kosztuja, jedwabie, aksamity, akselbanty, adamaszki, perly, diamenty, guzy, turkusy, pasy, konie... Znam to, panie bracie.
- Po co tu wrociles, panie Bialoskorski? Wiecej kondemnat nad toba wisi, niz masz wlosow na lbie!
- Ja umieram - wycharczal infamis. - Chce zdechnac tu, u swoich, na Rusi. A co, wola mi, nie niewola. Polonus nobilis sum!
- Umierac mozna roznie. I wcale nie pod katowskim toporem!
- Przestan prawic mi kazania, panie bracie! Jedzmy do starosty i niechaj skonczy sie to wszystko.
- Wcale nie chce cie zabrac do starosty!
- Jakze to? Komu ty sluzysz, panie Dydynski?
- Ojcom cystersom ze Szczyrzyca. Bialoskorski zarechotal, szczerzac zolte zeby.
- Waszmosc kpisz sobie ze mnie! Klechom? Moze jeszcze ad maiorem Dei gloriami Moze zamiast zlotem godzinkami i rozancami kabze ci nabili!
- Jestem winny mnichom ze Szczyrzyca przysluge. Brat przeor prosil mnie, abym uwolnil cie od niebezpieczenstw i dal to. - Dydynski wyciagnal z sakiewki zapieczetowany list.
- Co to jest?
- Ojcowie cystersi wystarali sie dla ciebie o glejt, dzieki ktoremu mozesz dojechac bezpiecznie do klasztoru. A tam...
- Mam przywdziac habit? Oszalales, panie bracie? Imaginujecie sobie Bialoskorskiego z tonsura, klepiacego godzinki w refektarzu?! Chyba waszmosc z wiezy przemyskiej na leb spadles!
- Ojciec opat chce dac wam choc chwile spoczynku. Gdzie sie schronisz, panie Bialoskorski? U starosty Krasickiego? U Diabla Stadnickiego? A moze do najjasniejszego pana po glejt pojedziesz? Abys tylko calo do Wisly dotarl! Jestes, panie bracie, brygant, lotr, szelma i wywolaniec, a jakby tego bylo malo jeszcze, byly rokoszanin, ktorego leda chlopek klonica zycia pozbawi. Znajdziesz w wojewodztwie jeden przyjazny dwor?
- Zdaje sie, ze nie mam wyboru.
- Masz. Jesli glejtu nie przyjmiesz, za dwa dni zaczne na ciebie polowanie. A wtedy kto wie - moze pokusze sie o nagrode starosty Krasickiego.
Bialoskorski milczal przez chwile. A potem wyciagnal dygocaca reke po list.
- Chcesz mnie, panie bracie, odprowadzic do Szczyrzyca?
- Wszystko mi jedno, co uczynisz. Ja juz swoje wiem
I co mialem przekazac, to rzeklem. Do ciebie, panie Bialoskorski, nalezy wybor, czy osiadziesz w klasztorze, czy bedziesz do konca swych dni jak wilk zaszczuty przez psy goncze. Wspomne tylko, ze w Szczyrzycu calkiem jest zacnie. Malo postow braciszkowie obserwuja, a chloste daja tylko za sodomie i najwieksze grzechy.
- Pojade - wyszeptal Bialoskorski. - Kaz mi dac konia, panie bracie.
- Wybrales madrze.