Minela chwila, zanim szczeknely zasuwy. Na progu stanal stary szlachcic odziany w splowialy zielonkawy zupan z podwinietymi rekawami. Byl bez szabli, mial siwe wasy, biale wlosy jak u sedziwego starca, ale wiek nie nadwatlil jego sil - wygladal czerstwo i zdrowo, nie gial sie ku ziemi, nie wspieral na czekanie czy lasce.

- Witajcie, waszmosciowie! - rzekl pogodnie. - Coz was sprowadza w moje ubogie progi?

- Banite chowacie! - zakrzyknal wasaty hajduk z geba ozdobiona dwiema bliznami po cieciach szabla.

- Przez las uciekl!

- Do wsi sie schronil!

- Do dworu!

- Czyzbyscie zabladzili na polowaniu, panowie bracia?! - zakpil szlachcic. - A moze dytko wam drogi zmylil w polu? Co wy na to, mosci panie Chamiec?

Podstarosci sanocki, chlop chudy jak chmielowa tyka, wyprostowal sie w kulbace, podkrecil sumiastego wasa i odchrzaknal.

- Wybaczcie najscie, mosci panie Krysinski. Scigamy szlachcica przylapanego in recenti w zajezdzie na dwor szlachecki jego mosci pana Mikolaja Tarnawskiego na Zagorzu.

- Ten czlek pewnie ma jakies imie i nazwisko, bracie.

- To Jacek Dydynski - warknal podstarosci. - Stolnikowic sanocki. Wywolaniec i banita! Bedzie wisial!

- I powiadasz wasc, ze napadl na Tarnawskiego? A ja slyszalem, ze imc Tarnawski zajal bezprawnie Zagorz prawie rok temu.

- Do dworu! - huknal mlody hajduk i skoczyl ku drzwiom. - Lapcie Dydynskiego!

Szybko jak rys stary szlachcic chwycil sluge za ramie i osadzil w miejscu jak dorodny tur szarzujacego capa.

- Dokad to, bracie?! - zakpil. - Mosci panowie, daje slowo szlacheckie, ze nikt nie przekroczyl progu tego domu. Nie ma tu Dydynskiego ani zadnego jego slugi.

- Kto by wywolanca w domu przechowywal, ma byc pojmany od iudicum castrense - mruknal Chamiec. - Waszmosc wiesz, co cie czeka, jesli nie mowisz prawdy?

- Jesli juz na lacine bic sie mamy - mruknal Krysinski - tedy pomnij, mosci panie podstarosci, ze wywolancow w domach szlacheckich wolno imac jedynie stronie iure vincenti. Czy moje slowo ci nie wystarczy, bracie? Czy ja moglbym klamac?! Po co? Dydynski ani mi brat, ani swat.

Zygmunt Chamiec, podstarosci sanocki, namyslal sie. Spogladal na Krysinskiego spod zmruzonych powiek, wiercil sie w kulbace. Hajducy napierali na starego szlachcica, on jednak stal nieporuszony niby potezny odyniec naprzeciw zgrai dworskich kundli.

- Wierze waszmosci - mruknal w koncu podstarosci. - Jesli ty dajesz slowo, tedy jestem pewien, ze nie ukrywasz zbiega.

- Dziekuje, bracie.

- Mosci panowie, na gosciniec! - rozkazal Chamiec swoim ludziom. - Na kon i w skok! Musi Dydynski na Hoczew pojechal! Gonic go! Kto pierwszy zbiega dojrzy, talara dostanie!

Sabaci, hajducy, czeladz i towarzysze pana podstarosciego wskoczyli na konie. Wnet glosy trabek poderwaly do biegu reszte pacholkow staroscinskich - rozproszonych po wsi, przetrzasajacych brogi, gumna, stodoly i spichrze. Nie minelo pol pacierza, gdy pogon znikla za pagorkiem, pozostawiajac po sobie podworze, zagony i ugory zryte kopytami koni.

Krysinski wszedl do sieni. Zatrzymal sie przy dwoch mlodych pacholkach dworskich i pokiwal glowa.

- Nie lekajcie sie, bracia - rzekl. - Juz po wszystkim. Widac jeszcze moje slowo cos znaczy w Ziemi Sanockiej.

2. Szabla pana ojca

- Spojrz, co znalazlem, siostro.

Gedeon uklakl przed stosem siana, wsunal reke pod podwyzszenie z desek. Szukal dlugo, wreszcie wyciagnal dluga drewniana skrzynke.

Rachela przyklekla przy mlodszym bracie. Pogladzila z ciekawoscia gladkie drewno.

- Coz to jest?

- Ciszej. To puzdro pana ojca.

- A jak nas zobaczy?

- Nigdy tu nie przychodzil.

Rachela rozejrzala sie dokola. Ojciec nie bijal ich nigdy; jak do tej pory wszystkie wystepki, ktore popelnila, a wiec zabranie bez pozwolenia ze stajni ogiera czy stratowanie braciom ze wsi pszenicy w czasie wiosennego polowania, konczyly sie tylko srogimi polajankami i odmawianiem modlitw. Wprawdzie ojciec nie wiedzial jeszcze, ze nie tak dawno, bo na swietego Jana, byla na Konopnej Gorze, gdzie odprawowal sie sejmik czarownic i bab z calej okolicy. Z drugiej jednak strony jej rodzic nie wierzyl w czary ani zadne gusla, nazywajac je jezuickimi wymyslami. A jezuitow pan Krysinski nie cierpial namietnie. Podobnie jak reszta braci w Krysinowie, zwanym przez mieszkancow nowym Jeruzalem.

Rachela nie byla jednak pewna, czy nie wpadnie w zlosc, wiedzac, ze dobrali sie do tak pilnie strzezonego sekretu. Zastanawiala sie, czy nie kazac Gedeonowi, aby schowal skrzynke z powrotem, jednak jej niewiescia ciekawosc zwyciezyla. Z rumiencem na policzkach odchylila wieko, czujac sie niemal tak, jakoby otwierala przedwieczna i przyslowiowa puszke Pandory.

W srodku byla bron. Dluga, zakrzywiona, w czarnej pochwie zdobionej delikatnym srebrnym sciegiem, zwienczona prostym jak krzyz jelcem ozdobionym z boku polkolistym paluchem. Gedeon ujal rekojesc ze zdobionym zlotem kapturkiem i podniosl do gory. Bron nie byla az tak ciezka, jak mu sie wydawalo. Dobrze lezala w reku.

- To szabla - wyszeptal, wpatrujac sie w bron rozszerzonymi oczyma. - Szabla naszego ojca. Przecie my ze szlachty. Dlaczego tatko nie nosi jej przy pasie jak inni panowie?!

- To wielki wystepek - powiedziala Rachela. - Tym zadaje sie smierc, bol, cierpienie. Schowaj to, prosze, bo ojciec zobaczy.

Gedeon nie sluchal. Szarpnal za rekojesc i wysunal ostrze z pochwy az do szerokiego piora. Spojrzal zachwycony na ostra klinge.

- Zabierz to! - syknela ostrzegawczo i szarpnela go za ramie. - Bo powiem wszystko ojcu!

- A dlaczego tatko jej nie wyciaga, aby nas bronic?! -wybuchnal gniewnie. - Jak znowu przyjada do nas ludzie Pamietowskiego, poucinam im lby!

- Co ty opowiadasz! - wykrzyknela. - Pan cie skaze, zesle na ciebie nieszczescie. Nie mozna zyczyc blizniemu najgorszego.

- Nawet Pamietowskiemu?

- Nawet jemu! Toz to czlowiek!

Wsunal szable do pochwy, odlozyl bron do skrzynki, a wtedy Rachela zobaczyla, ze bylo tam cos jeszcze. Jakis przedmiot ze zlota. Zanurzyla rece w drewnianym puzdrze i niemal nie zdajac sobie sprawy, co czyni, wyciagnela ow przedmiot na swiatlo dzienne. To byl krzyz. Duzy, zawieszony na zlotym lancuchu.

- Co to jest?

Gedeon spojrzal na nia ze zdumieniem.

- Balwan papieznikow? Skad tutaj? Jak to?

- Czy to tez pana ojca?

Na dole zachrzescila sloma. Gedeon rozejrzal sie sploszony, a potem szybko wrzucil szable do skrzynki. Rachela wcisnela tam krzyz, zatrzasnela wieko. Jej brat wsunal skrzynke pod deski, rozejrzal sie. Na szczescie nikt ich nie widzial. Szelest slomy powtorzyl sie. Rachela pierwsza dopadla do krawedzi podwyzszenia, spojrzala w dol, na klepisko, i zamarla.

W stodole byl jakis mlody, nieznajomy czlowiek; chyba szlachcic, co poznawala po zielonkawym zupanie i pasie kolczym, ktorym raczej nie przepasywal sie zaden z plebejow. A juz na pewno nikt z chlopow lub mieszczan nie nosilby na prawym ramieniu blyszczacego karwasza, a przy boku szabli w czarnej pochwie.

Patrzyla zdumiona, jak wygrzebywal sie ze slomy, jak nieporadnie wspieral o drewniana przypore i kustykal w strone otwartych wrot. Dopiero teraz zobaczyla, ze caly jego bok pokryty byl krwia, a zupan potargany, porwany i splamiony posoka.

Jednym szybkim ruchem zeskoczyla na klepisko, chwycila stara laske od brony, ktora poniewierala sie w kacie, i przyskoczyla do nieznajomego.

Szlachcic zamarl, widzac przed soba bojowa i orezna panne, wsparl sie na brzegu sasieka. Dopiero teraz Rachela zobaczyla, ze ma zielone, drapiezne oczy, ciemne, zmarszczone brwi i mimo mlodego wieku kilka bialawych blizn na lbie.

- Stoj, wacpan! - krzyknela, unoszac laske. - Kto jestes i co tu robisz?

- Wacpanna, daruj mnie zdrowiem! - zasmial sie wesolo. - Niewiele mi juz potrzeba, abym na skrzydelkach do raju polecial!

- Waszmosc szydzisz ze mnie! - mruknela, nie wiedzac, co rzec, ale domyslajac sie, ze chyba ukrywal sie w stodole od dluzszego czasu. - Ja...

Przypadl do niej, krzywiac sie z bolu, kulejac, chwycil za ramie, nie baczac na sekata laske w jej reku, i uwiezil dlon dziewczyny jakoby w kowalskich kleszczach.

- Gdzie oni? Pojechali?

- Jacy oni?

- Ludzie starosty! Szukaja mnie jeszcze?!

Dopiero teraz zrozumiala wszystko do samego konca. Pojela, dlaczego ukrywal sie w slomie i pytal o pogon, ktora ledwie dwie kwatery temu popedzila w strone Hoczwi. Szarpnela sie, ale bezskutecznie.

- Waszmosc jestes brygant! To ciebie sciga jego mosc pan podstarosci!

- Ciszej, wacpanna. Jam Jacek Dydynski, stolnikowic sanocki. Musisz mi pomoc. Kon mi padl w lesie, a poscig tuz - tuz. Potrzebuje nowego wierzchowca, chocby lada chmyza!

- Waszmosc jestes banita... A pewnie i infamisem! - zalkala. - Zostaw mnie w spokoju, ja ci nic nie zrobilam.

- Jeszcze nie jestem banita - mruknal wesolo Dydynski. - Ale jesli dostanie mnie w swoje rece podstarosci Chamiec, bede nie tylko wywolancem, a i martwym. Do czego wacpanna latwo sie przyczynisz, jesli nie przyprowadzisz mi konia.

- Pan ojciec... Nie moge tak...

- Nie ma czasu, prowadz do stajni! I nie trzes sie, wacpanna. Nie zrobie ci krzywdy. Wianka ze mna nie stracisz, bo jestem ranny i nie mam sily. Ruszaj do stajni, dzierlatko - warknal niecierpliwie - i okulbacz podjezdka. Miecz wisi mi nad glowa, wiec chyba nie chcesz miec na sumieniu mojej duszyczki!

Nie wiedziala, co rzec. Byla przerazona i zdumiona smialoscia tego szlachcica, ktory rozporzadzal nia, panna Krysinska, jak swa wieczysta poddana, zwykla chlopka

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату