- Ja! - trefiony odezwal sie po raz pierwszy. A potem pochylil sie w siodle i jednym szybkim ruchem rozerwal zupan, odslaniajac piersi Racheli. Poklepal je pozadliwie, chwycil mocno i brutalnie.
Cos swisnelo w powietrzu. Trefiony wrzasnal, zlapal sie za prawe oko, wylecial z kulbaki, zwalil sie w piach zryty kopytami, prosto w smierdzaca kupe konskiego nawozu.
Bryganci zamarli. Najpierw spojrzeli na jeczacego herszta, potem na siebie, a dopiero wowczas sie odwrocili.
Przed drzwiami zboru stal Dydynski. Byl bez szabli, bez broni. W prawym reku podrzucal rytmicznie duzy kamyk. I usmiechal sie zimno.
Trefiony podniosl sie z jekiem. Spod dloni przycisnietej do prawego oczodolu saczyla sie krew, usta wykrzywial grymas wscieklosci.
- Wybil mi oko! - wrzasnal. - Skurwysyn!
- To Dydynski, stolnikowic sanocki - rzekl gruby. - Co on tu robi?
- To zajezdnik!
- Podstarosci Chamiec go szuka!
- Zajechal Zagorz!
- Brac go! Zywcem!
Pierwszy skoczyl w strone pana Jacka konus w kolczudze. Czeladnicy odepchneli Rachele i chwycili za szable. Brygant ze zmruzonym okiem i reszta zbojeckiej kompanii porwali za bron.
Dydynski przysiadl na pietach, unikajac pierwszego ciecia. Uniknal szerokiego zamachu szabli, a potem doskoczyl do przeciwnika. Nikt nie zapamietal jego ruchow, nikt nie zdazyl dostrzec, w jaki sposob chwycil konusa za nadgarstek, wykrecil mu reke, kopnal w brzuch, obrocil w tyl i kolejnym kopniakiem poslal prosto pod nogi kompanow.
- Dosc tego! - rzekl stolnikowic. - Wy matkojebcy, strachy na stare baby! Wy przysiercki tatarskie! Juz dosc poswawoliliscie! Siadac na kon i dymac na gosciniec! Tam wasze miejsce!
Zaplakana Rachela wpadla w ramiona Gedeona.
- Juz dobrze! Dobrze - wyszeptal jej do ucha.
- Gedeon, biegnij! - jeknela. - Lec, najmilszy!
- Po co?
- Po szable! - zaszlochala. - Przynies szable pana ojca!
- Ale jak to? Co ojciec...
- Idz! - potrzasnela nim mocno. - Idz i przynies ja! Nie sprzeczal sie dluzej. Odwrocil sie i popedzil do stodoly.
Dydynski skoczyl w strone szabli upuszczonej przez wroga. Nie zdazyl. Zanim dopadl do broni, brygant ze zmruzonym okiem pierwszy postawil na niej noge. A potem rozesmial sie wesolo.
Stolnikowic cofnal sie. Byl sam jeden naprzeciwko czterech wywolancow, zawolanych rebajlow i ich czeladzi. Za plecami tamtych tloczyli sie bracia polscy - chlopi i czeladz. Jednak zaden z nich nie mogl w niczym pomoc Jackowi.
- Czas w ziemie, panie Dydynski - wyszczerzyl zeby trefiony, ktory wciaz trzymal sie za zakrwawione oko. - Kto by pomyslal, panie stolnikowicu, ze skonczycie pod zborem nurkow.
- Bic go! - jeknal konus w kolczudze, ktory z trudem gramolil sie na nogi. - Za... zabijcie skurwy... syna...
Rzucili sie na niego ze wszystkich stron, z szablami, czekanami i nadziakami. Ktorys z pacholkow uniosl rusznice i strzelil. Dydynski schylil sie w ostatniej chwili. Kula gwizdnela nad jego barkiem, wybila dziure w drzwiach zboru.
Stolnikowic umknal sprzed ostrza szabli, w ostatniej chwili wyminal rozpedzonego pijanice. A potem wskoczyl do wnetrza drewnianej swiatyni, popedzil do podwyzszenia na koncu sali, miedzy dwoma rzedami drewnianych lawek. Jednak nie pobiegl tam, aby glosic Slowo Panskie. Jednym ruchem wyrwal drewniana zerdz z oparcia lawy. A potem zwrocil sie ku przesladowcom.
Ludzie Pamietowskiego wpadli nan ze wszystkich stron. Dydynski zawinal w rekach drewniany bal, odbil ciecia; uderzyl w leb grubego szlachcica, pozbawil go tchu. A potem zerdz trzasnela mu w dloniach, cieta szabla trefionego. W ostatniej chwili zajezdnik umknal spod jego szabli, powalil jednego z czeladnikow. I wbil ulamany koniec draga prosto w brzuch pijanicy.
Trafiony zawyl, zaharczal, padl na kolana, przetoczyl sie na bok, nie wypuszczajac z reki szabli, chwycil za lawe, chcac wstac, przewrocil ja, przesunal i tak zamarl, walac lbem o drewniane deski podlogi.
A potem cos zabrzeczalo pod nogami Dydynskiego. Stolnikowic zamarl otoczony przez nieprzyjaciol. Rzucil krotkie spojrzenie w dol i dostrzegl lsniaca klinge szabli. Byla dluga, zakrzywiona, zwienczona prostym jak krzyz jelcem ozdobionym z boku polkolistym paluchem. Stolnikowic poznal ja w lot. Pamietal te bron z opowiesci swego ojca, z dawnych wspomnien o czasach, gdy pan Krysinski nie zamienil jeszcze swej broni na kostur nowochrzczencow.
Szybko jak blyskawica chwycil szable.
A potem runal na swoich wrogow.
Spadl na nich jak jastrzab na stadko kurczat. Zagladajacy przez wrota chlopi uslyszeli tylko trzy brzekniecia stali, trzy blyski ostrza. A zaraz potem zimna klinga przerabala nieoslonieta przez kolczuge szyje. Szlachcic w misiurce zawyl, chwytajac sie za przerabany bark, postapil cztery chwiejne kroki ku wyjsciu i padl na twarz. Czerwona krew trysnela z jego ran, siknela obficie z rozrabanej tetnicy, zraszajac biale sciany zboru, zakurzone deski podlogi; upstrzyla czerwonymi plamami pozostawiony na lawie Katechizm Rakowski pana Moskorzewskiego.
Podniosl sie krzyk, gdy Dydynski przemknal pomiedzy opadajacymi ostrzami, a potem szybkim cieciem odrabal w lokciu reke jednemu z pacholkow. Okaleczony zawyl, chwycil sie za kikut tryskajacy krwia, pomknal przed siebie, potknal sie o jedna z law, padl na podloge, miotal sie tam, ryczal i dygotal. Zagladajacy przez otwarte wrota bracia polscy zalamywali rece, chwytali sie za glowy, a niektorzy szlochali.
Dydynski nie patrzyl na nich. Mial wciaz przed soba pieciu przeciwnikow.
A potem kolejny pacholek zwalil sie z halasem na posadzke ciety w skron, sprobowal jeszcze powstac z kolan, ale juz nie zdolal. Szlachcic walczyl dalej. Unikal ciosow, przemykal sie pod ostrzami szabel. Cieli sie wsrod porozwalanych law, w kaluzach krwi, miedzy porabanymi od ciosow balami wspierajacymi strop zboru. Dydynski roztracil przeciwnikow. Rozchlastal od gory do dolu zywot szlachcicowi z przymruzonym okiem, poslal go na kolana, a potem ciosem laski cial w przelocie w leb, gaszac jego zycie, tak jak pijany szlachcic polski scina w karczmie przed sprzedajnymi dziewkami knot plonacej swiecy. A zaraz po tym kolejny pacholek padl pchniety piorem szabli w piers. Ostatni, ranny w reke, skoczyl ku wejsciu, roztracil braci polskich, ktorzy odsuwali sie od niego jak od zadzumionego, a potem z krzykiem rzucil sie w strone koni.
Zostali sami, we dwoch. Dydynski i trefiony.
- Czolem, panie Zurakowski - mruknal mlody rebajlo.
- Mosci Dydynski - ani jedna zylka nie drgnela na twarzy trefionego, gdy wymawial te slowa - wiele gadali mi w Sanoku o waszmosci, ale z tego, co widze, tos prawdziwy gracz na szable. Mam cos przekazac komus po twym zgonie?
- Pozdrow...
- Kogo?
- Zurakowskich w piekle!
Starli sie posrodku zboru. Zurakowski zaslonil sie nadziakiem, przyjal ciecie Dydynskiego na okuta zelazem rekojesc broni, a prawa reka cial z podlewu szabla. Stolnikowic uchylil sie w diabelskim przeciwtempie, chlasnal trefionego w skron. Chybil, przyjal na zastawe szabli cios zadany nadziakiem Zurakowskiego, jeknal, gdy wraza szabla rozplatala mu rekaw zupana, ciela go po reku. Dydynski obrocil sie w blyskawicznym piruecie, cial wlew, wrecz, krzyzem, a Zurakowski zlapal jego ostrze miedzy rekojesc nadziaka skrzyzowana z klinga szabli, scisnal, by stolnikowic nie mogl wyrwac broni. Przez chwile szarpali sie nadaremnie. A potem Zurakowski rozlozyl rece, zwalniajac bron Dydynskiego, i polkolistymi ruchami uderzyl - jednoczesnie nadziakiem i szabla z podlewu oraz podkrzyza.
Nie wiedzial, co sie stalo. Nie zdazyl nic zrobic. Nie zdolal sie uchylic ani zastawic. Zobaczyl tylko zmierzajace w jego strone ostrze szabli i rozchylil usta do krzyku.
Ale dobyc z siebie dzwieku juz nie zdolal.
Dydynski cial po szyi, obrocil sie w piruecie i uderzyl ze swistem. Trefiona glowa spadla z ramion, potoczyla sie, dudniac jak pusta beczka, w strone wejscia do zboru. Toczyla sie coraz wolniej, wypadla na zewnatrz, miedzy braci polskich, ktorzy z krzykiem cofneli sie na boki, az wreszcie zamarla pod nogami pana Krysinskiego.
Stary szlachcic, kulejacy, zalany krwia z ran, wszedl wolno do zboru. Dydynski czekal nan z zakrwawiona szabla w reku, otoczony cialami pomordowanych, plamami krwi, potrzaskanymi sprzetami. W powietrzu czuc bylo smierc. Moze dlatego, ze gruby pijanica dogorywal na podlodze wsrod jekow, a Zurakowski konczyl swoje ostatnie podrygi lub, jak kto woli - zaczynal wlasnie taniec z pania malodobra. Inni lezeli cicho i spokojnie w zborze nowochrzczencow, pojednani z Bogiem na zawsze.
Krysinski pokiwal zakrwawiona glowa, spuscil wzrok.
- Oddajcie szable panu Dydynskiemu - powiedzial cichym glosem. - Okulbaczcie mojego konia. Pan stolnikowic dzis nas opuszcza. Na zawsze...
- Ojcze! - krzyknela Rachela. - Ojcze, blagam!
- Pan Dydynski nie bedzie dluzej naszym gosciem. Wiem, ze w karczmie w Lisku czeka na niego jego czeladz. Stolnikowic nie moze mieszkac dalej w Jeruzalem, bo nie umie zyc w zgodzie z naszymi prawami.
- On nas uratowal!
- Milcz! Powiedzialem wszystko, com mial rzec. Dydynski wolno ruszyl w jego strone, przestepujac przez trupy. O maly wlos, a posliznalby sie w kaluzy krwi. A potem podal szable rekojescia w strone Krysinskiego. Stary szlachcic nawet nie wyciagnal po nia reki.
- Zatrzymaj ja, waszmosc. Oto sprawczyni mojego nieszczescia. Mnie juz nie bedzie potrzebna.
Dydynski ruszyl ku drzwiom. Nie obejrzal sie na starego szlachcica, nie spojrzal w strone Racheli.