- Ktos jedzie za nami! - mruknal Sawa.

- Miedzy drzewa!

Rozjechali sie w trzy rozne strony, ukryli w gaszczu roslych, starych bukow. Nie minela krotka chwila, a Dydynski uslyszal zblizajacy sie loskot konskich kopyt. Za jego plecami Miklusz dobyl zza plecow swoja revolwere; szybko i sprawnie odciagnal wszystkie kurki. Sawa przyczail sie z drugiej strony waskiego traktu.

A potem na zakrecie goscinca ukazal sie spieniony bialy kon. Dydynski drgnal, gdy w kulbace zobaczyl Rachele. Wyskoczyl na dziedziniec i zagrodzil jej droge.

- Moscia panno!

Wstrzymala konia tak mocno, ze az zarzal, stanal deba, a potem rzucil gniewnie lbem. Dziewczyna podjechala blizej do Dydynskiego.

- Co ty tu robisz?

Szybkim ruchem rzucila mu sie na szyje. Szlachcic objal ja odruchowo, przytulil, przycisnal do piersi.

- Ucieklam od ojca - wyszlochala. - Panie Dydynski, ratuj nas, blagam! Pamietowski wie o wszystkim! Zyd z Holuczkowa przyjechal do nas - mowi, ze chce dwor spalic, ze zabije mego rodzica. Ratuj! Nie pozwol nas skrzywdzic. U nas w Jeruzalem nikt sie bronic nie bedzie. On nas zabije... Ja...

- Twoj ojciec nie chce mnie widziec.

- Moj ojciec zginie, jesli go nie uratujesz.

- Nie bede u was milym gosciem.

- Ratuj go, prosze. Nie zwazaj na to, co mowil. Ratuj, a ja pojade z toba, dokad zechcesz. Jesli ojciec bedzie sie sprzeciwial, to uciekniemy... Na Ukraine!

Dydynski milczal. Namyslal sie.

- Dobrze - rzekl wreszcie. - Mosci panowie, do Jeruzalem!

10. Jeruzalem

- I powiedzial Pan: jesli ani przez to nie usluchacie mnie, ale pojdziecie przeciwko mnie, i ja pojde przeciwko wam w zapalczywosci przeciwnej i skaze was siedmia plag dla grzechow waszych, i was rozprosze miedzy narody, i dobede miecza za wami, i bedzie wasza ziemia pusta, a miasta wasze zburzone.

- Panie wielmozny, pomilujcie! - zawolal drzacym glosem pacholek. - Jam nic nie winien.

Siwy szlachcic w czerni pochylil sie nisko nad chlopcem. Chwycil go za kaftan na piersiach, spojrzal prosto w oczy. Pacholik zadrzal. Wpatrywal sie w straszna blizne na obliczu tamtego - przecinajaca czolo, oczodol, policzek, konczaca sie niemal na podbrodku. Ten slad po ranie zdawal sie dzielic twarz pana brata niemal na dwie czesci.

- Pan Krysinski jest we wsi? Jedziemy z wizyta.

- We dworze siedzi, rany kuruje... Wasza wielmoznosc, nie czyncie mi krzywdy, ja jeno prosty...

- Jestes katolik czy heretyk?

- Ja... ja nie przystalem do nurkow, panie. Ja wierny...

- Wiec mow Credo. Odmawiaj, chlopcze. Azaliz wierzysz w Trojce Przenajswietsza?

- Wierze w Ducha Swietego, Pana i Ozywiciela, ktory od Ojca i Syna pochodzi... Wierze w jeden, swiety, powszechny... Kosciol. Wyznaje jeden chrzest na odpuszczenie grzechow... - wyjakal chlopak.

Pamietowski wyprostowal sie w kulbace.

- Omyliles sie - rzekl ponuro. - Omyliles sie w Credo, psi synu. Winno byc: powszechny i apostolski Kosciol. Jestes szoldra!

- Panie, pomiluj...

Szabla Pamietowskiego swisnela w powietrzu, rozrabala szyje pacholka, wytoczyla z zyl dwie kwarty krwi. Mlodzieniec padl na wznak, zadygotal, zacharczal.

- Mosci panowie, w droge!

Ruszyli z kopyta traktem wiodacym w dol, do doliny. Przemkneli obok mlynow, jazu i stawow, az wreszcie zarysowaly sie przed nimi szare strzechy pogorzanskich chalup, owiane dymami przesaczajacymi sie przez slome. Dalej, wsrod drzew, zamajaczyl przed nimi kryty gontem dach Krysinowskiego dworu.

Zwolnili, gdy wjechali miedzy rozrzucone wzdluz traktu zagrody, a potem skrecili na droge prowadzaca do szlacheckiego domostwa. Jechali rysia - na przedzie Pamietowski z rozancem w reku, za nim wszyscy jego towarzysze - potezni, malomowni rebacze w ciezkich deliach, zupanach, rajtrokach; w wilczych kolpakach, kapuzach i czapach.

Pamietowski skonczyl odmawiac rozaniec, wsunal go w zanadrze. A potem porwal za rekojesc batorowki. Ostrze swisnelo, wychodzac z natluszczonej pochwy, zalsnilo w sloncu.

- I oto przyjda dni Panskie - rzekl - a beda dzielic korzysci twoje posrodku ciebie. I zgromadze wszystkie narody do Jeruzalem... - umilkl. Przed dworem stal szlachcic na koniu. Nie uciekl na widok zbrojnych, nie poruszyl sie nawet. Spokojnie gryzl czerwone jablko. Na jego widok Pamietowski i jego kompania wstrzymali konie. A wowczas szlachcic odgryzl soczysty kes owocu, a potem od niechcenia rzucil go w strone nadciagajacych brygantow. Jablko poszybowalo w powietrzu, polecialo w strone Pamietowskiego, ale ponury szlachcic nie poruszyl sie nawet.

Jablko spadlo tuz przed nim, potoczylo sie w pyle goscinca i zamarlo o kilka krokow od jego konia.

- Schowaj bron, mosci panie. Dwor jest otoczony strazami, a jesli ktorys z was linie przekroczy, przywita sie z kula z rusznicy albo z bandoletu.

Pamietowski nic nie powiedzial. Skinal na jednego z pacholkow. Ten ponaglil konia, wysunal sie przed szereg, powoli podjechal do linii wyznaczonej przez jablko, a potem przekroczyl ja wolno.

Huknal strzal z revolwery Miklusza. Kula zdmuchnela rysi kolpak z glowy czeladnika. Kon zarzal, stanal deba, uderzyl przednimi kopytami w ziemie.

- Ostrzegalem waszmosciow, ze nic tu po was. Wracajcie precz, bo ten dwor jest pod moja opieka.

Pamietowski rozesmial sie chrapliwie. Jego smiech brzmial jak charkot umierajacego, jak ponury rechot smierci, ktora wlasnie szykowala sie, aby porwac w tany kolejna szlachecka dusze.

- Zejdz nam z drogi, panie Dydynski. Nie ciebie szukamy.

- Ale ja stoje na strazy gospodarza! Poki zyje, wasza noga nie postanie na progu.

Jeden z ludzi Pamietowskiego szarpnal za rekojesc pistoletu. Drugi podniosl rusznice, nie czekajac na rozkaz swego pana.

Dwa strzaly wstrzasnely powietrzem. Pacholek, trafiony w reke, wypuscil z krzykiem bron, czeladnik zwalil sie z kulbaki, gdy kula przeszyla jego bok. Konie zarzaly, rzucily lbami. Zbrojni chwycili za szable i pistolety, lecz Pamietowski uniosl reke na znak, aby zachowali spokoj.

- I rzekl Pan: Ani bedziesz mowil przeciw blizniemu swemu falszywego swiadectwa. Lzesz, panie Dydynski, jak pies. Krysinski nigdy nie powierzylby ci obrony dworu!

- Sam sie zglosilem. Na ochotnika, panie bracie. Pan Bog mi policzy w niebie dobry uczynek.

- Pan straci cie do otchlani piekielnych, ze dworu heretykow bronisz.

- I zabiore waszmosci ze soba, jesli nie odstapisz.

- Spalimy do fundamentow chram nurkow.

- O ile przezyjecie.

Pamietowski milczal. Jego slepia byly zupelnie puste, jak oczy snietej ryby, zdechlego psa albo konia zabitego na polu bitwy.

- Bij sie ze mna, panie Pamietowski. Przezyjesz, tedy do dworu cie wpuszcze. Ja przezyje - pozwole ci odjechac wolno.

- Ja staje tylko na smierc. Wejde do dworu po twym trupie.

- Stawaj!

- Dobrze.

Pamietowski zeskoczyl z konia, odrzucil do tylu rekawy delii, oddal wodze pacholkowi, a potem ruszyl ku dworowi, pobrzekujac ostrogami.

- I rzekl Pan - zaintonowal - zgromadze wszystkie narody do Jeruzalem ku bitwie i bedzie wziete miasto, i zburza domy, i niewiasty pogwalca...

Skrzyzowali szable bez zadnych ceregieli. Przed dworem, przy stopniach wiodacych na ganek. Pamietowski cial w piers, Dydynski odbil, zripostowal wrab, jego przeciwnik skulil sie, cial w klab.

- I wynijdzie polowica miasta w niewola, a ostatek ludu nie bedzie wziet z miasta - wycharczal Pamietowski.

Walczyli. Szable migaly jak blyskawice, zderzaly sie z brzekiem, ciely ze swistem powietrze. Wlew, wrecz, z podlewu, w kisc, w piers. A potem odbicie, piekielna czwarta, trybunalskie, referendarskie...

Dydynski wychylil sie za mocno, stracil rownowage. Pamietowski cofnal sie, uniknal ciecia przeciwnika przez blyskawiczne przeciwtempo, chlasnal go w kisc, po lbie, zalal krwia. Stolnikowic krzyknal, przypadl do ziemi, a wowczas przeciwnik poprawil mu w bark i w prawa reke.

- I wynijdzie polowica miasta w niewola, a ostatek ludu nie bedzie wziet z miasta... I wynijdzie Pan, a bedzie walczyl na one narody, jako walczyl w dzien wojny!

Dydynski zwalil sie na ziemie. Chcial wstac, lecz juz nie zdazyl. Pamietowski cial dwa razy, wytracil mu bron z reki kopniakiem, a potem przycisnal do gardla pioro batorowki.

- Czas umierac, mosci panie bracie - wycharczal. - Cos komus mam przekazac, zanim do piekla cie wysle?!

- Zostaw go!

Na ganku dworu stal Krysinski. Blady, z lbem przewiazanym zwojami szarpi. Tuz obok kulila sie wystraszona Rachela. Ujrzawszy Dydynskiego, chciala rzucic sie ku niemu, ale mocna reka ojca zatrzymala ja w miejscu.

- Pan Krysinski - zamruczal Pamietowski. - Jakze dawno nie widzialem waszmosci.

- Czego od nas chcesz? Nasylasz na nas swoich ludzi! Zadasz bakszyszu! Za co, panie Pamietowski? Za to, ze przed laty bylem ci przyjacielem? Za to, ze wymodlilem u Pana twoje zdrowie? Ze uleczylem cie ze strasznej rany?

Gniewny skurcz przebiegl przez oblicze Pamietowskiego. Wykrzywil wargi w grymasie wscieklosci, jego blizna pociemniala, nabiegla krwia.

- Uleczyles mnie, a wczesniej okrutnie okaleczyles w zwadzie, panie bracie - wycedzil przez zacisniete zeby. - Nie moge ci tego zapomniec. Dlatego teraz, gdy stales sie szoldra, nurkiem, kosturowcem, bedziesz placil. Placil mi za to do konca zycia. Inaczej spale ci dwor, zabije corke, wyrezam chlopow, zniszcze twe

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату