Minela nastepna chwila, nim drzwi otwarly sie nieco. W szparze zablyslo swiatlo, a w jego blasku pan Jacek dostrzegl czarny, rozszerzajacy sie lejkowato otwor lufy garlacza.
- Oporzadz nam konie, karczmarzu! - mruknal, nieco stropiony tym nieprzyjaznym przywitaniem. W szparze ponad lufa majaczyla brodata, ponura twarz wlasciciela szynku.
- Ilu was jest, panie?
- Dwoch.
Drzwi rozwarly sie szerzej i Dydynski oniemial. Karczmarz przewyzszal go o dobre dwie glowy. Szeroki w barach niczym niedzwiedz, wygladal jak prawdziwa gora miesni. Patrzac na oberzyste, Dydynski wiedzial juz, dlaczego wynaleziono ciezkie muszkiety, garlacze i krotkie strzelby piechoty lanowej, choc z drugiej strony wydawalo mu sie, ze temu czlowiekowi dalby rade jedynie falkonet nabity dobrze siekancami. Potezny brzuch oberzysty przywodzil na mysl beczke piwa. Opinajacy go fartuch byl tak jakby zakrwawiony. Oberzysta wygladal tak ponuro, iz Dydynskiemu wydalo sie, ze od postaci tamtego ciagnie nieuchwytnym, lodowatym chlodem.
- Jasiek, zajmij sie konmi... panow! - tamten wymowil to ostatnie slowo jakby ironicznie, a moze tak tylko wydalo sie Dydynskiemu.
- Aaa... Aaa... - rozleglo sie z tylu. Obok karczmarza przecisnal sie kulejacy wyrostek o dlugich czarnych wlosach. - Aaa...
- A jasnie panow prosze do srodka!
Dydynski oddal cugle sludze. Karczmarz usunal sie na bok, przepuscil go do sieni i wskazal otwarte drzwi. Dydynski wszedl do mrocznej izby, oswietlonej zoltawym swiatlem kaganka. Od razu rzucilo mu sie w oczy panujace tutaj zaniedbanie. Stoly i szynkwas pokrywala gruba warstwa kurzu, po katach zwisaly wiotkie przedze pajeczyn. Naczynia stojace na kontuarze byly zasniedziale. Wymienili z Kozakiem krotkie spojrzenia. Ta karczma przestala im sie podobac juz od pierwszego wejrzenia. Ale za oknem padal rzesisty deszcz, a w kominie hulal wiatr. Wolal juz te mordownie niz nocleg na polu.
- Miodu nam daj i cos do jedzenia, karczmarzu! -mruknal pan Jacek. - A szybko...
- Miodu? Moge jeszcze co innego przyniesc...
- To dawaj gorzalki. Wnet sie rozgrzejem!
- Jaka, panie? - rzekl karczmarz tak ponurym glosem, ze Dydynski poczul mimowolny dreszcz. - Mam rozne gorzalki...
- Jakie na przyklad?
- Wisielcza, kolem lamana, piszczelowke, czaszkowa, dybiarska i wypalanke. Wszystkie mojej receptury!
- Hm... Cos duzo tego - rzekl Szawilla, najwyrazniej zbity z tropu. - A co sie czuje po takiej wisielczej?
- Kazdego powiesi nad ziemia i dyndac zacznie.
- A kolem lamana?
- Jak polamie, to i kamraci do domu nie odniosa.
- No a piszczelowka? - zapytal Dydynski. - Moze to taka czarna maz, co sie z ziemi pod Krosnem wydobywa? Chlopi nia osie wozow smaruja, a czasami - to i pija. Jeno ze przekrecic sie przez nia mozna.
- Tak mocna, ze z czleka ino same kosci zostaja. Te w Krakowie zowia nekromancka. A po czaszkowej niejednego glowa bolala mocniej nizli scieta na katowskim pniaku.
- Dybiarska?
- Ona - karczmarz usmiechnal sie lekko, ale okrutnie - ona w mojej karczmie na zawsze kazdego czleka zostawi...
Dydynski nic nie powiedzial. Ale te slowa dziwnie mu sie nie podobaly.
- To przynies piszczelowki, karczmarzu. Przynajmniej nam kosci rozgrzeje. A do tego miodu.
- A pewnie!
Karczmarz odwrocil sie i zniknal za drzwiami. Szawilla pochylil sie do ucha swego pana.
- Uwazac trzeba... - wyszeptal. - Ten czlek chyba jakis niepewny...
Dydynski skinal glowa. Gruby karczmarz pojawil sie znowu, tym razem niosac pod pacha gasior miodu, a w reku buklak z gorzalka. Postawil na stole dwie czarki i dwie szklenice, a potem nalal do nich trunku.
Wypili. Gorzalka byla mocna. Palila ostro podniebienie. Trudno wyczuc, czy cos do niej dodano. Cos, co, jak nagle pomyslal Dydynski, naprawde powodowalo, ze z czlowieka pozostawaly same kosci. Kosci pogrzebane w jamie w lesie...
- Pijcie, pijcie, panie! - zachecil szynkarz. Dydynski ostroznie skosztowal miodu i zamarl. W mocnym dwojniaku wyczul jakas domieszke. Cos jakby nieco korzeni albo jakiejs innej przyprawy. Odstawil od ust niedopita szklenice. Spojrzal na karczmarza. Tamten stal nieruchomo, wpatrzony w pijacych. Zagradzal droge do drzwi. Dydynski pozalowal, ze krocice zostawil przy siodle. Przy sobie mial tylko szable. Oberzysta jest gruby, pomyslal, wolno sie rusza... Moze kindzalem. Obawial sie jednak, ze w wypadku zwady bron biala mogla sie okazac nieskuteczna. W koncu jakie ciecie musialby wymierzyc, aby przebic sie przez tak gruba warstwe sadla i miesni?
Mrugnal porozumiewawczo do Szawilly. Kozak zrozumial znak, nie dopil miodu. Widzac to, karczmarz poruszyl sie niespokojnie. Czyzby jednak w miodzie cos bylo? Dydynski wolal nie ryzykowac.
- Dawaj teraz jadlo, gospodarzu. Co tam masz na ogniu?
- Krolik po katowsku, kapusta zwykla, kapusta cwiartowana z miesem, krolik patroszony z kasza, kielbasa... biala jak szkielet i kielbasa zwykla, dziczyzna, no i dziczyzna po katowsku.
- Az tyle?! - zdumial sie Dydynski. - Przynies nam tego krolika po katowsku...
Karczmarz wyszedl wolno do kuchni. Mlody szlachcic spojrzal na kozackiego sluge.
- Trzeba uwazac, Szawilla. Cos dziwne rzeczy sie w tej karczmie dzieja.
- Krew jest na podlodze, panie. Patrz! - szepnal tamten w odpowiedzi.
Dydynski przyjrzal sie uwazniej zakurzonym, popekanym deskom. W rzeczy samej, od stolu, przy ktorym siedzieli, ciagnal sie ku drzwiom rzadek ledwie widocznych brazowych plamek. Zupelnie jak gdyby niesiono tam kogos krwawiacego. Pan Jacek przypomnial sobie po raz wtory kosci, ktore znalezli w dole na polanie. Ta karczma naprawde przestala mu sie podobac.
- Aaaa... Aaaa...
Wszedl Jasiek, niosac polmisek z pieczystym. Krolik po katowsku wygladal normalnie - zwykly, upieczony na roznie. Jednakze glowe odrabano od tulowia i umieszczono nieco przed nim. Dydynski skosztowal miesa. Bylo wyborne, przyprawione obficie szafranem i korzeniami.
- Aaaa... Aaaa...
Szlachcic przyjrzal sie uwazniej niemowie. Gdy Jasiek otworzyl usta, Dydynski zobaczyl w nich tylko kilka poczernialych zebow i czerwona, pusta jame. Sluzacy nie mial jezyka. Najpewniej wyrwano mu go kleszczami za jakies przewinienie.
- Co, nie smakuje wam, panie?!!!
Pytanie to zostalo zadane takim glosem, ze Dydynski omal nie wypuscil trzymanego w reku udka. Karczmarz pojawil sie cicho i niespodziewanie. Przyjrzal sie jedzacym zmruzonymi dziwnie oczyma.
- Jasnie pan miodu malo wypil! - zagrzmial gospodarz. - A przecie u mnie najprzedniejszy w calym grojeckim powiecie! Jasiek, dolej panu!
- Aaaa... Aaaa...
Dydynski chcac nie chcac upil nieco trunku. Znow w jego umysle zakielkowalo podejrzenie, ze jest zatruty. Karczmarz szepnal Jaskowi cos do ucha i sluga wyszedl, utykajac.
- Czemu wasz pacholek nie mowi? - zapytal Jacek.
- Od urodzenia niemowa - mruknal karczmarz niechetnie.
Kozak wstal nagle.
- Gdzie tu wychodek?
- A w stanie. Przez karczme przejsc trzeba.
- Napijcie sie z nami, gospodarzu! - rzekl Dydynski, pragnac odwrocic uwage karczmarza. Kozak wolno ruszyl do drzwi. Jego ruchy nie zdradzaly zdenerwowania, ale tak naprawde wpatrywal sie w widniejace na podlodze slady rozpryskanej krwi. Trop byl az zanadto wyrazny, aby moc go zgubic. Po wyjsciu ze swietlicy Kozak znalazl sie w przebiegajacym przez cala karczme korytarzu, prowadzacym od glownych wrot do wozowni zwanej stanem. Na wprost drzwi od goscinnej izby mial odrzwia wiodace do kuchni, a kiedy zwrocil sie ku stajni, po prawej minal jeszcze jedne drzwi - otwarte na izdebke, w ktorej dostrzegl zaslane skorami lawy. Na wprost nich, po lewej stronie, widnialo wejscie do jakiegos innego pomieszczenia. Tam wlasnie wiodl tajemniczy slad zlozony z kropelek krwi. Tam zapewne zawleczono cialo...
Szawilla ostroznie dotknal klamki. Nacisnal, a wowczas cos wyszarpnelo mu ja z reki. Drzwi otwarly sie nagle. Za nimi byla chyba spizarnia - nieduze, ciemne pomieszczenie zastawione beczkami, workami, zapchane wiszacymi u powaly szynkami i platami wedzonki. Lecz za progiem stal przyglupi Jasiek z zakrwawionym tasakiem w reku. Kozak zamarl.
- Aaaa... Aaaa...
Szybko jak blyskawica Kozak dobyl szabli. Cofnal sie, lecz sluga stal nieporuszony. Za to Szawilla poczul nagle, ze jego plecy dotknely czegos miekkiego i przejmujacego chlodem, czegos, co bynajmniej nie zamierzalo poddac sie i stawilo opor...
To byl brzuch karczmarza. Oberzysta stal tuz za Kozakiem, a w reku dzierzyl okuta palke.
- To ty, panie, do wychodka tedy chciales isc?
- Droge zmylilem... Wszak mial byc kolo stajni.
- Hej, karczmarzu! Nie odpowiedziales na moje pytanie! - rozlegl sie glos Dydynskiego. Mlody szlachcic stal w drzwiach do swietlicy. Jego prawa reka niedbale opierala sie na rekojesci czarnej husarskiej szabli.
- Rzeknij mi zaraz, moj poczciwy czlowieku, dlaczego u ciebie sa takie katowskie potrawy? Wszystko z szubienicy albo spod topora, jak ten krolik...
- Jam jest, panie, Tomasz Wola i uprawiam katowskie rzemioslo - odparl szynkarz z godnoscia. - Jestem najstarszym subtortorem z Rawy. I w samej Warszawie lby scinalem... Jam Kozaka Nalewajke na pal nadziewal, od czego sie potem przedmiescie Nalewki wzielo...
Szawilla usmiechnal sie ponuro. Nie dosc, ze dziwny karczmarz, to jeszcze kat... Tego stanowczo bylo zbyt wiele jak na jedna noc.
- To gdzie ten wychodek? - zapytal z rezygnacja.