Jeruzalem tak, ze nie zostanie z niego kamien na kamieniu!

- Przeciez moglem wtedy w Sanoku, trzydziesci lat temu, ostawic cie na ulicy jak zdychajacego psa. Ale ja zlozylem sluby i tak jak wczesniej zabijalem dla pieniedzy, tak wtenczas poszedlem, aby leczyc szlachte i lud.

- I odlozyles szable. Jestes tchorzem podszyty, panie Krysinski. A ja zwyklem rozgniatac takich jak ty niby jadowite robactwo. Dalejze, psi synu, na kolana! Pros o przebaczenie! I plac, to moze daruje zycie Dydynskiemu! Dziesiec tysiecy czerwonych!

- Nie zaplace!

- A co zrobisz, nurku, jesli urezam temu oto twemu sludze szyje? Jesli twa corke oddam mym hajdukom do zabawy? Obronisz sie? Przeciez nie nosisz szabli.

- Mylisz sie, panie bracie. Obronie, bo... zmienilem sie.

Jednym szybkim ruchem Krysinski podniosl z ziemi szable wypuszczona z reki Dydynskiego. Zlozyl sie do ciecia.

Pamietowski odslonil zolte, poszczerbione zeby. Cofnal sie, dajac pole. Krysinski wpadl nan z szabla, cial, zlozyl sie do zastawy, odskoczyl i znowu zaatakowal, lekko, szybko i zwinnie jak rys - pomimo swego wieku.

- Nie dasz rady! - syknal Pamietowski. - Jestes za stary, za wol...

Szabla zafurkotala w reku Krysinskiego, kiedy zastawil sie wiatraczkiem. A potem poczal bic. Bic z calych sil, jak stary rebajlo, bez tchu i bez zmilowania. Pamietowski cofal sie, zastawial rozpaczliwie, a potem zalkal, zaszlochal, zawyl!

Chwila jeszcze! Krysinski przerzucil bron z prawej do lewej! A potem cial, chlasnal Pamietowskiego w leb, rownolegle do starej blizny, przytrzymal szable i wychodzac do ciecia, wbil ja w brzuch.

Pamietowski zawyl. Padl na kolana, wypuscil szable, wsparl sie na reku. Krew splamila jego czarny zupan, splynela na trawe, na szara ziemie.

- Litosci - jeknal Pamietowski. - Ulecz mnie... Kry...

Krzyknal z bolu, chwycil sie obiema rekami za brzuch.

Krysinski uczynil krok w jego strone.

- Nie! - jeknal Dydynski. - Nie, panie...

Zakrwawiona reka Pamietowskiego siegnela do cholewy buta i wystrzelila stamtad szybko jak zmija. Krysinski dostrzegl w jego dloni czarny, blyszczacy ksztalt, rzucil sie w bok, a wowczas ktos wpadl przed niego, zaslonil go wlasnym cialem...

Strzal byl tak glosny, ze stary szlachcic podskoczyl. Jednym susem dopadl Pamietowskiego, a potem cial, rozwalajac mu szyje, tnac gleboko, przecinajac zyly i sciegna.

Wywolaniec zacharczal, zasmial sie swiszczacym smiechem, gdy powietrze uszlo mu z pluc. Wyprostowal sie, wypuscil pistolet z rak, a potem zwalil sie na twarz i tak juz pozostal.

Rachela lezala na boku, oddychala ciezko. Strumyczek krwi splywal z jej ust. Krysinski dopadl ja z jekiem, chwycil na rece, podniosl.

- Rachela - zaplakal. - Moja mala Rachela... Co z toba...? Moje serce, moja ksiezniczko...

- Ulecz ja! - jeknal Dydynski. - Teraz! Zaraz. Szlachcic zlozyl corke na ganku. Szybko rozerwal jej bekiesze na piersi, odslaniajac czerwony otwor po kuli, z ktorego tryskala krew. Uklakl i przylozyl rece do jej ciala...

A kiedy je odjal, czerwona posoka wcale nie przestala plynac. Rana sie nie zasklepila! Rachela zadygotala, jeknela. Krysinski chwycil sie za podgolony leb, dwie lzy stoczyly sie po jego ogorzalej twarzy.

- Ojcze... wy... wybacz... - wyszeptala. - Ja... ja... Nie domowila tych slow. Jej watla twarzyczka zbielala, oczy zamknely sie z wolna.

- Nie moge! - krzyknal Krysinski. - Stra...cilem dar, o Panie! Dlaczego? Czy za to, ze przelalem krew?!

Ukryl twarz w dloniach zalamany i siedzial tak obok ciala swej corki. A potem wzial ja na rece jak dziecko, wstal i obrocil sie do kompanii Pamietowskiego. Powoli przesuwal wzrok od jednego ogorzalego oblicza do drugiego. Szlachcice i pacholkowie opuszczali glowy, unikali jego oczu. A potem jeden po drugim poczeli zawracac konie i odjezdzac spode dworu. Zaden nie obejrzal sie na cialo swego pana i prowodyra. Nikt nie siegnal po szable lub czekan.

Krysinski wszedl do dworu, dzwigajac cialo corki w ramionach.

11. Epilog

Wyjechali wieczorem tego samego dnia, w ktorym zlozyli cialo Racheli do grobu. Dydynski podazal pierwszy, za nim jechal Krysinski z chmurna twarza i czarna szabla u lewego boku. Kiedy wjechali na wzgorze, wstrzymal konia i odwrocil sie jeszcze na chwile, aby objac wzrokiem Jeruzalem.

- Panie Dydynski.

- Tak, panie bracie?

- Nigdy juz tu nie wroce.

Mlody szlachcic pokiwal w milczeniu glowa.

- Popelnilem wielki wystepek. Przelalem krew. I slusznie pokaral mnie Pan, odbierajac swoj dar. Nie jestem godny, aby pomagac ludziom. Ostawiam Jeruzalem w reku syna.

- Wybacz mi, panie bracie - rzekl glucho Dydynski. - Ja jestem temu winny. Przeze mnie zginela Rachela; ja zmacilem spokoj twojej wioski. Wybacz. Jestem twoim dluznikiem.

- Co sie stalo, to sie nie odstanie - rzekl cicho Krysinski. - Wrociles, aby mi pomoc, i nie zazadales zadnej zaplaty.

- Ale zniszczylem Jeruzalem.

- Wywozisz stad w sercu jego kawalek, panie bracie. Nie pozwol, aby stopnial jak snieg na Bieszczadzie. I... rob to, co czynisz. Do samego konca.

- Bywajcie, panie Krysinski.

Stary szlachcic zwrocil konia ku Sanokowi, skinal na czeladz. A potem ruszyl skokiem prosto w doliny.

Pod Wesolym Wisielcem

1. Strachy na Lachy

Deszcz szelescil cicho wsrod drzew po obu stronach traktu. Zapadal zmierzch; siapilo przez caly dzien, wiec droga stala sie mokra, gliniasta, pelna kaluz i rozmieklego blota. Po prostu paskudna.

Jacek Dydynski otulil sie szczelnie obszyta futrem delia. Byl koniec maja, a deszcze padaly juz od dwoch tygodni. Ze zloscia strzasnal z kolpaka krople wody. Jego wspaniale czaple pioro przykleilo sie do rysiego futra. Mlody szlachcic zaklal pod nosem. Nie lubil niepogody, nie lubil tez, jak kazdy prawdziwy Rusin, Mazowsza, ktorego podle trakty przyszlo mu teraz przemierzac. Nagle szlachcic wstrzymal konia. Po prawej stronie, w lesie, dostrzegl polane. Zdawalo mu sie, ze mignal na niej jakis ksztalt, cos duzego, co szybko roztopilo sie w mroku miedzy pniami. Polozyl dlon na kolbie krocicy zatknietej za pas. Mial nadzieje, ze nie zmokla.

- Co sie dzieje - zapytal cicho jadacy z tylu Szawilla. Spojrzal dokola, ale nawet on nie zdolal przebic wzrokiem ciemnosci. - Wilki?

- Cos innego - szepnal Dydynski. - Duze. Moze czlowiek?

- Sprawdzmy to.

Ostroznie zwrocili konie w bok. Wjechali na niewielka polanke. Bylo tu ciemno; wierzchowiec Dydynskiego szarpnal niespokojnie wedzidlem, zachrapal trwozliwie.

- Nic tutaj nie ma... - mruknal szlachcic. Wstrzymal konia doslownie na piedz przed ledwie widocznym, zarosnietym zielskiem dolem. Wytezyl wzrok i wowczas dostrzegl miedzy chwastami cos bialego. Zeskoczyl na ziemie, pochylil sie nad jama, trzymajac wodze w reku, a potem wyciagnal reke, podniosl dluga piszczel i zblizyl do oczu. Zdawalo mu sie, ze dostrzega na niej ciemne plamy. Krew... Ale czyja - ludzka czy zwierzeca? Nie mogl tego dociec - bylo zbyt ciemno. Nagle zamarl. Cos nie spodobalo mu sie w gnacie, ktory trzymal. Kosc byla zlamana. Rozlupana dziwacznie. Tak... Dawno temu widzial, jak katowscy pacholkowie wyrzucali ze starej studni pod szubienica szczatki ofiar. Tam tez byly tak rozlupane kosci - resztki goleni ludzi, ktorzy zostali polamani kolem.

Odrzucil gnat. Siegnal miedzy szczatki i szukal przez chwile. Wreszcie jego palce natrafily na maly metalowy przedmiot. Podniosl go do oczu. To byl szlachecki sygnet. Nie probowal nawet przyjrzec sie herbowi; mial za malo swiatla.

- Co tam bylo, panie? - zapytal Szawilla. Dydynski wskoczyl na siodlo. Zwrocil konia ku drodze.

- Kosci - mruknal cicho. - Ale jakie, to nie wiem. Jest za ciemno. I sygnet znalazlem. Chyba szlachecki. Jedziemy, Szawilla.

2. Karczma na bagnach

Las skonczyl sie niebawem. Przed Dydynskim i Szawilla otwarla sie nagle rozlegla pusta przestrzen - po prostu zarosniete chwastami pole. Deszcz wcale nie przestal padac - przeciwnie - z mzawki zmienil sie w ulewe. Dokola nie widac bylo prawie nic. Dydynski pomyslal, iz przydalaby sie gdzies w poblizu jakas karczma.

I w rzeczy samej karczma byla w poblizu. Niebawem mlody szlachcic spostrzegl gdzies w polu watle zolte swiatelko. Natychmiast popedzil konia i wkrotce wraz z Szawilla znalezli sie przed ponurym, krytym slomiana strzecha domostwem. Takich zajazdow malo bylo na Rusi Czerwonej, skad pochodzil Dydynski. Tam gospoda - duza, wyposazona w przestronne podsienia - wygladala znacznie lepiej niz niejeden dwor szlachecki na Mazowszu. W mroku panujacym przed karczma Dydynski ledwie zdolal odczytac wyplowialy szyld. Karczma zwala sie „Pod Wesolym Wisielcem'. Nazwa nie byla moze tak obiecujaca, jak by tego pragnal, lecz zeskoczyl z konia, a potem jal walic piescia w okute zelazem wrota.

- Czego tam?! - ozwal sie po drugiej stronie gruby, nieprzyjemny glos. - Kto tam?

- Goscie!

- Jacy goscie?

- Szlachetnie urodzeni, karczmarzu!

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату