Z lawy pod sciana wstal ogromny szlachcic w karmazynowym zupanie. Nieznajomy nie mial lewego oka - zaslanial oczodol skorzana opaska. Gdy szedl ku Dydynskiemu, deski dudnily glucho pod jego ciezarem. Szlachcic nie mial prawej nogi - pod kolanem konczyla sie drewnianym kulasem. Dla rownowagi mezczyzna wspieral sie na dlugim nadziaku. Gdy szedl, biesiadnicy w karczmie ustepowali mu z drogi. Wystarczylo spojrzec na jego paskudna gebe ozdobiona szramami, na wasiska i krotka czarna brode, aby przekonac sie, ze nie byl to pierwszy lepszy szlachetka z zascianka. Jego kompani - wasaci rebajlowie o podgolonych wysoko czuprynach, patrzyli spode lbow na Dydynskiego.
Ogromny szlachcic polozyl wielkie lapsko na ramieniu pana Jacka. Odwrocil go ku sobie powoli, ale stanowczo. Dydynski nie siegnal jednak do szabli.
- Turcy mi oko wylupili - rzekl beznogi szlachcic - wiec malo co widze. Ale ty, panie Dydynski, nie jestes slepy! Czy mnie tak latwo mozna przegapic, panie kochanku? Czyja w ogole nie zwracam uwagi?
- Witajcie, panie Kulas.
- A dokad to drogi prowadza? Do zamtuza? Do karczmy? - pytal Jakub Hulewicz, zwany w calej Ziemi Sanockiej Kulasem.
- Niewazne. Ale zapewniam wasci, ze nam nie po drodze.
- Szkoda, panie kochanku, bo w tej sluzbie, w ktorej przebywam, wysoko mozna zajsc.
- Mniemam, ze nawet zbyt wysoko.
- Moj pan, starosta zygwulski, zly jest na ciebie, panie Jacku - rzekl Kulas. - Zal go bierze i melankolia, zes sluzby mu odmowil i do Korniaktow przystal, do jego wrogow zacietych.
- Eaues polonus sum. Wolny jestem i temu sluze, komu mi sie podoba!
- I zes nasza kompania wzgardzil - ciagnal Kulas nieco glosniej. - A co my, smierdzimy ci, panie Dydynski? A moze nie smakuje ci nasz miod i piwo?
- Jak nie smakuje, to gardlo rozerzniemy - zarechotal Pamietowski, jeden z kompanow Kulasa, znany w calym wojewodztwie ruskim paliwoda, skazany na banicje za zajazd, zabojstwo dwoch szlachty i udzial w rokoszu wojewody Zebrzydowskiego.
- Pan Dydynski juz do palacow przywykl - rzekl. - I do chedozenia dziewek w bielutkiej poscieli. I jego obyczaje juz panskie, a nie nasze, proste, szlacheckie.
- Juz mu franca na lica bije - zapiszczal cienko maly i chudy Pisarski, swidrujac Dydynskiego kaprawymi oczkami. - To od sodomijej z pludrakami.
Kulas uciszyl i tego kompana jednym skinieniem reki.
- Mam ja ci dwie sprawy do przekazania, panie bracie. Primo, pan starosta zygwulski prosil ci doniesc, panie Dydynski, zebys mu sie na zamku w Lancucie ani na wlosci nie pokazywal. Bo jak cie zobaczy, to go znowu melankolija tknie. Melankolija straszna to jest przypadlosc. A melankolijej starosty nic lepiej nie uleczy niz wiesc o tym, iz pewien mlody panek zwany Jackiem nad Jackami wzial szabla po lbie od pana Kulasa. A pan Kulas nie mial innego wyjscia, gdyz staroscie zygwulskiemu sluzy, a co pan kaze - sluga musi!
- To juz wszystko?
- Czekajze, jeszcze nie skonczylem. Secundo, panie Dydynski, radze ci poniechac Bialoskorskiego i owego mlodzieniaszka, ktory sie przy nim wiesza.
- Tego szaraczka, co z nim razem wyjechal z Lutowisk? A po coz ci on, panie bracie?
- To juz nie wasci interes. Ja jeno dobrze radze i po przyjacielsku napominam, cobys wasza mosc ostawil ich w spokoju.
- Obaczymy. Ale dzieki za dobra rade.
- Zatem z Bogiem, panie bracie.
Kulas odwrocil sie i podszedl do swoich. Z zamachu palnal w ucho Pisarskiego, ktory bezczelnie zajal jego miejsce na lawie. Szlachetka padl na podloge, przewrocil kufle i zarobil jeszcze kilka szturchancow.
Przed karczma w Lutowiskach bylo pelno ludzi. Jarmark trwal w najlepsze, wokol kramow krecili sie ludzie, ryczalo prowadzone na targ bydlo, gegaly gesi, kwiczaly swinie, a woznice obrzucali przeklenstwami chlopow, ktorzy niechetnie ustepowali im z drogi. Dydynski skierowal sie ku sagom z drewnem, przy ktorych zgromadzil sie spory tlumek zlozony z chlopow, Cyganow, Rusnakow i kilku Pogorzan. Wszyscy pochylali sie nad beczka, przy ktorej trwala wlasnie gra w cetno i licho. Gruby, podstarzaly Kozak o rumianej gebie, wygolonym lbie i oseledcu zakreconym wokol ucha rywalizowal zawziecie z chudym i szczuplym sabatem zza wegierskiej granicy.
- Kazdy szczesciu dopomoze, kazdy dzisiaj wygrac moze! - zakrzyknal Kozak. - Zacny mieszczaninie, co komu pisane, to go nie ominie! Rzucaj, lyczku, kosci! Co obierasz?
Sabat rzucil z rozmachem kostki na beczke. Rozlegl sie stukot, Kozak zarechotal glosno, zawtorowali mu otaczajacy go chlopi.
- Lycho! Lycho! - zakrzyknal Kozak. - Dwie piatki!
- zaspiewal i zagarnal do czapy stos miedziakow. Sabat patrzyl nan krzywo, wasy zjezyly mu sie ze zlosci, ale Kozak niewiele sobie z tego robil. Rozejrzal sie po tlumie i zamachal reka do chlopow.
- Hej, kto jeszcze?! Kto jeszcze?! Dalejze, probujcie szczescia. Komu fortuna pisana?! A o czymze to ja mowil wczesniej? O wzroku bialoglowskim! Znalem ja jedna pania, co pojrzawszy przez okno swego zamku wychodzace na dziedziniec, ujrzala roslego meza, bardzo pozornie uksztaltowanego. Gdy odpuszczal wode na sciane onego zamku, przyszla jej ochota posmakowac tak urodnego i zacnego ksztaltu, owo z obawy, aby nie obrazic zwloka swego zachcenia, zlecila mu przez pazia, aby sie zszedl z nia w tajemnej alei parku, dokad sie udala. I tamze chedozyla sie z nim tak dalece, ze brzuch jej jakoby beben urosl. Oto do czego posluzyl wzrok u tej paniej! A kimze byl ow maz zacny? Ja to sam we wlasnej osobie!
- Szawilla! - syknal Dydynski. Kozak chwycil kosci, przewrocil beczke kopniakiem pod nogi zaskoczonym chlopkom i w trzech susach dopadl Dydynskiego.
- Jestem, jestem - wydyszal, ocierajac pot z czola. - Czego to waszej milosci potrzeba?
- Frant jestes i szelma kuty na cztery nogi - rzekl Jacek nad Jackami. - Wiec zrob sztuczke z koniem. Musze sie dowiedziec, dokad pojechal Bialoskorski. Kto jak kto, ale pacholek z karczmy wszystko nam wyspiewa.
- Na jednej nodze!
Kozak skoczyl w strone konia Jacka Dydynskiego. Sprytnie wsunal sakiewke pod kulbake, tak aby na czaprak wystawal tylko rzemien. Dydynski przypatrywal sie temu katem oka. Widzial, jak Kozak podprowadzil konia do karczmy. Zakrzyknal na stajennego. Wnet przed karczme wybiegl niski chlopek w futrzanej czapie. Szawilla oddal mu wodze konia, zlajal i odszedl na bok. Chlopek wprowadzil wierzchowca do stajni.
Dydynski podszedl do koniowiazu. Przy korycie na bogato zdobionej husarskiej kulbace siedzial starszy mezczyzna o twarzy ozdobionej bliznami i dlugich, posiwialych wasach. Ubrany byl w dostatni sukienny zupan i delie. Przy jego litym pasie wisialy dwa pistolety. Pochylal sie nad trzymanym w reku samopalem i polerowal szmatka dluga, smukla lufe. Bron, ktora trzymal mezczyzna, byla niezwykla. Dluga na niecale dwa lokcie, lekko rozszerzona u wylotu, miala dziwne zgrubienie i metalowy cylinder miedzy lozem a lufa. To nie byl arkebuz ani bandolet. To nie byl lontowy petrynal, rusznica ani polmuszkiet. Tajemnicza bron nie wygladala takze na karabin, cieszynke ani guldynke, nijak nie mozna bylo porownac jej do hakownicy. Byl to wytwor prawdziwego mistrza broni ognistej, jedyny taki egzemplarz w Ziemi Sanockiej, unikalna szesciostrzalowa revolwera. Bron z zamkiem skalkowym i obrotowym bebnem mieszczacym szesc ladunkow prochowych oraz kul.
- Miklusz!
Sluga poderwal sie w mgnieniu oka. Wycwiczonym ruchem opuscil revolwere w dol. Widac bylo, ze sluzyl w wojsku.
- Sluzba!
- Idziemy.
Pacholek poslusznie ruszyl za Dydynskim. Dolaczyl do nich jeszcze Szawilla. Jacek szedl w strone karczmy. Szybko przekroczyl prog, przeszedl przez dluga sien, potem ostroznie zajrzal do stanu. Szybko odnalazl wzrokiem swego konia - srokaty dzianet byl juz rozkulbaczony, a stajenny krzatal sie kolo wierzchowca.
Skinal na Miklusza i Szawille. Wskoczyli do przegrody, dopadli pacholka.
- Tus mi, zlodzieju! - wysyczal Dydynski, bo nigdzie nie dostrzegal mieszka, ktory wlozyl pod kulbake Szawilla. - A gdzie sakiewka? Gdzie zloto?
Chlop zamarl, padl na kolana, skulil sie, zmalal.
- Darujcie, panocku - zaskomlal. - Dyc ja nie winien! Ja oddam, wszystko oddam.
- Oddasz, ale parszywe zycie - mruknal Szawilla. - Mistrz malodobry prawde z was wywlecze. Wiesz ty, chlopie, co za zlodziejstwo robia?
- Reke ucinaja i pietno wypalaja - rzucil Miklusz.
- A jeslis juz kiedys cos ukradl - rzucil Dydynski - to od razu szubienice rychtuja. Zaluj za grzechy, chamie, bo w tany ze smiercia pojdziesz.
Chlop zaskomlal, skulil sie.
- Zloto oddaj!
Stajenny poslusznie wyciagnal zza pazuchy chudy mieszek.
- Daruje cie zdrowiem, chamie - mruknal Dydynski - jesli powiesz mi, co sie tutaj wczoraj dzialo i dokad pojechal pan Bialoskorski.
- Powiem, powiem, panocku - skwapliwie zgodzil sie chlop. - Wczora w poludnie pana Bialoskorskiego zdybali chlopi w naszy karczmie. Wzion obuchem w leb i w peta poszedl. Uny, Koltun znaczy sie, Iwaszko i jeszcze szlachcic mlody, co sie zglosil, pojechaly do Przemysla z panem Bialoskorskim, coby do starosty go odwiezc. Na Czarna poszly. Dzis pewnie juz za Czarna sa. A dalej na Ustrzyki mieli jechac i na Przemysl.
Dydynski zamyslil sie na chwile.
- Masz szczescie, chamie - prychnal. - Nawet nie wiesz, jak wielkie. Siodlaj konia! Mosci panowie, w droge!