Habsburgi. Zawrzyjcie pokoj, zanim nie bedzie za pozno. Bo jesli wy tego nie zrobicie, ktoz to uczyni? Detyny wasze juz karlami beda, bo sie urodza w niewoli, a nasze – niewolnikami cara. Tedy wybierzcie madrze, poki macie husarie skrzydlata i dzial czterdziesci na podoredziu. Poki za wami stoi wielka Rzeczpospolita. Bo pozniej zadnego wyboru nie bedzie. Wtedy sasiedzi zdecyduja o naszym losie.
Sobieski podniosl wzrok.
– Jak ja mam uwierzyc w dobre checi Wyhowskiego po tylu mordach na Ukrainie, tylu buntach i podstepach Kozakow? Wybacz, Tarasie, nie moge!
Kozak nic nie powiedzial. Po prostu uderzyl w struny, zagral i zaspiewal:
Sobieski poczul, ze cos w nim peka, cos sie zalamuje. Bulawa wypadla mu z reki. Przyjemski zdjal dlon z rapiera. Duma Tarasa byla jak balsam na krwawe rany.
– Wieki temu – rzekl bandurzysta – pradziadowie wasi uczynili cos, co zadziwilo swiat. Oto zagrozeni przez Krzyzakow, przyjeli do piersi swojej Litwinow. W Horodle i Krewie dali swe wlasne herby szczerozlote, krwia sarmackich przodkow oblane, ludowi, ktory ledwie z poganstwa wyrosl. Dali mu wolnosc, jakiej jeszcze nie znal. A w zamian za gest tak wspanialomyslny, starlszy w proch psich synow teutonskich, Bog dal im wielka Rzeczpospolita. A wszystko dlatego, ze dokonali czegos, czego nie uczynilaby zadna nacja na swiecie. Badzcie godnymi swych pradziadow albo gincie! Wybierajcie, jasnie oswieceni panowie.
– Mowisz, jakbys Dlugosza, Starowolskiego i Bielskiego czytywal – mruknal Sobieski. – Ale to Kalinowski, nie ja, zadecyduje o wszystkim.
Swiatlo pochodni rzucilo na sciany namiotu kawalkade rozmazanych cieni. Przez otwor wejsciowy wpadli rajtarzy w skorzanych koletach, wamsach i czarnych pelerynach. Dziesiec ostrzy, piec luf skierowalo sie w strone Sobieskiego i Przyjemskiego. Zrobilo sie cicho, gdy do namiotu wszedl Dantez, a za nim, poprzedzany przez dwoch hajdukow, hetman Marcin Kalinowski.
– Co to ma znaczyc?! – wybuchnal Przyjemski.
Francuz dal znak. Rajtarzy opuscili bron. Taras skulil sie, widzac Kalinowskiego, ale hetman patrzyl na Sobieskiego, a jego wzrok byl wiecej niz zlowrozbny.
– Wasza mosc wbrew prawu trzyma tu u siebie Kozaka!
– Ten Kozak przywiozl list od zaporoskiej starszyzny, ktora chce odstapic od Chmielnickiego i zawrzec z nami ugode.
– Gdzie pismo?!
Sobieski podal hetmanowi list. Kalinowski zblizyl je do krotkowzrocznych oczu...
– A wiec pisze mi Wyhowski – rzekl po chwili – ze starszyzna kozacka zaprasza nas na tajna rade. Po co zapraszaja, skoro Kozacy nie zwykli dotrzymywac ukladow?! Ile zaplacil ci Chmielnicki, abys wywiodl oficerow wojska koronnego w zasadzke?!
– On nie lze – rzekl Przyjemski. – Daje glowe, ze list mowi prawde!
Taras uderzyl w struny. Chcial zagrac, zaspiewac, ale nie zdazyl. Dantez uderzyl go buzdyganem w piers, Kozak jeknal, zatoczyl sie, a wowczas oberstlejtnant wyrwal mu bandure i rzucil na ziemie. Chwila jeszcze i z calej sily stanal na niej noga. Pudlo peklo, struny wydaly jeden wielki jek.
– Spasi Chryste! – wrzasnal Taras. – Co wy narobily?! Za co? Jak to?
Kalinowski jednym ruchem przedarl pismo na pol, potem jeszcze raz i jeszcze. Przytknal strzepy papieru do plomienia pochodni.
– Brac w areszt Kozaka! – rozkazal.
* * *
– Ja blagam, panie. Nie kazcie go tracic!
Kalinowski uniosl kielich, a sluga dolal mu wina. Polalo sie czerwona struga, zupelnie jak krew. Kozacka krew.
– Zacnego wegrzyna Ormianie w Kamiencu przedaja – mruknal hetman, skosztowawszy trunku. – O czymze to, waszmosc, mowiles? O jakims Kozaku? Furda mi rezuny, panie bracie. Nim kur zapieje, wszyscy od naszych szabel legna.
– Mowilem o Tarasie. O Weresaju, ktory przywiozl nam dobra nowine. Pierwsza dobra nowine na tej wojnie.
– To podstep. Chmielnicki chce zwabic kilku oficerow w ustronne miejsce, a potem im lby poukrecac. Waszmosc wdziecznosc mi winienes, ze gardlo zachowasz.
Zza plotna namiotu dochodzil gluchy stuk siekier i szum obozu. Wiesc o tym, iz Kalinowski skazal na okrutna smierc bandurzyste, ktory przywiozl list od Kozakow, obiegla cale wojsko juz kilka godzin temu. Teraz wszyscy pospolu – czeladz, hajducy i towarzysze z gornych choragwi ciagneli na majdan, aby przypatrzec sie egzekucji.
– Wasza milosc – rzekl rwacym sie glosem Sobieski – za tego Kozaka ja, wnuk Zolkiewskiego, senatorski syn, waszej milosci gotow jestem do nog upasc... I blagac...
– Chocby Matka Boska z nieba zeszla i prosila, nie ustapie – odparl hetman. – Chocby Jezus Chrystus z krzyza zstapil i mi do nog upadl, i tak go nabijac kaze! A jesli blagac mnie chcesz o jego zycie, mosci pulkowniku, tedy lepiej idz do Kozaka; powiedz mu, ze wolno go na pal nawlekac beda!
Sobieski cisnal swa pulkownikowska bulawe do stop hetmana. Kalinowski zacharczal, jakby trafil go szlag, poderwal sie z fotela, ale chwycily go drgawki. Nikt mu nie pomogl. Nawet stojacy za hetmanem Dantez tylko wpatrywal sie bacznie w Sobieskiego. Dopiero po chwili krzyknal na hajdukow.
Starosta odwrocil sie i wyszedl przed namiot. Swit byl mglisty, mokry i chlodny. Sobieski szedl tam, gdzie na srodku blotnistego, zrytego kopytami majdanu kleczal Taras, a przy nim hajducy, ktorzy mieli prowadzic go na smierc. Starenki siwy pop pochylal sie nad nim, blogoslawil znakiem krzyza. Pulkownik ujrzal zalane lzami oczy bandurzysty i poczul, ze opuszczaja go sily.
– Hetman... – zajaknal sie. Taras od razu domyslil sie wszystkiego.
– Bedzie plakal po mnie bat’ko... – rzekl przez lzy. – Nie doczeka mego powrotu. On juz stary, slepy. Wypedza go z chalupy i zemrze pod plotem...
– Ano chodz, chlopcze – rzekl Czaplinski. – Moja to wszystko wina, co na Ukrainie sie dzieje. I tak wszyscy umrzemy. Jedni w mece, inni w boju, a ci co bitwy przezyja, zdechna ze starosci, w lozu, we wlasnym lajnie. Szkielety po nas beda bielaly na polach i plasaly w ksiezycowe noce. Nic nie zostanie z naszych zamkow i dworow, i z waszej dumy kozackiej... Jednaki los nas czeka, tedy nies w pokorze swoj krzyz, jako i ja niose.
Taras pokiwal glowa. Podniosl sie wolno i ruszyl przez majdan, prowadzony przez hajdukow. Stuk siekier ucichl. Pal byl gotowy.
– Taras... – wychrypial Sobieski. – Co ja... Co ja moge dla ciebie uczynic?
– Panie, milosciwy panie... Ja mialem widzenie... Matka Boska kazala mi pokoj zaprowadzic na Ukrainie... To dlatego ja list wzial. Dokonczcie wszystko za mnie, panie, dobry panie...
– Uczynie co tylko zechcesz...
– Jedzcie do Taraszczy... Do cerkwi zrujnowanej. Tam czekaja deputaty. Od pana pysara. Od Bohuna i innych. Odpusccie Kozakom winy i pokoj z nimi zawrzyjcie. Odpusccie winy wszelakie... I uratujcie... Rzeczpospolita... Nim bedzie postawem sukna wydanym na lup moskiewski, pruski i cesarski...
Swiezo zaostrzony pal otoczony czworobokiem dragonow byl coraz blizej.
– Taras, wszystko co zechcesz... Bedzie jak kazesz – wyszeptal starosta. – Pojade tam. Zawre pokoj i ugode. I nie bedzie juz wojny na Ukrainie...
Jeszcze kilka krokow, jeszcze trzy. Miejsce kazni bylo tuz-tuz...
– Ja was widzialem, pane – wychrypial Taras. – Ja widzial jak korona zlota na ziemie upada, jak ja rozszarpac chca orly dwuglowe... Ale ja widzial jak korone lycar podejmuje. Lycar co ma w herbie tarcze na tarczy... Janine.
– Taras, bede sie modlil za ciebie...
– Wy, panie, jestescie tym rycerzem. Wy korone podniesiecie. Wy bedziecie krolem Litwy, Polski i Rusi... Wy zaprowadzicie pokoj Bozy na Ukrainie.
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, zamarl. Taras nie mial sily, aby isc. Hajducy chwycili go pod rece. Pal juz czekal – naostrzony, ociosany i okorowany.
Taras rozejrzal sie przerazony. Zobaczyl... Pole pokryte trupami poleglych skrzydlatych rycerzy, stosy ludzkich cial i konskiego scierwa. Zobaczyl, co czekalo ich wszystkich. Ogromny, czarny kruk wydziobujacy oczy martwemu chorazemu, ktory dzierzyl jeszcze sztandar Rzeczypospolitej z orlem i Pogonia, spojrzal na niego czarnymi paciorkami oczu. Taras zaszlochal. Nie wypelnil swej misji. Nie zapobiegl ruinie, smierci i zniszczeniu.
Kozak zwiesil glowe. Bez protestow polozyl sie, wsunal nogi w postronki...
– A prosto nawlo... czcie... Da... dajcie chwile... Jak powiem Mario... Trzeci raz...
Czaplinski pokiwal glowa na znak, ze sie zgadza. Konie parsknely trwozliwie. Kozak modlil sie, jeczal, slowa zamieraly mu w ustach. Sobieski popatrzyl na zolnierzy, na wasate, ponure, poznaczone bliznami oblicza. Na zlociste zbroje, smukle, polskie konie... Wiatr szarpal sztandarami z husarskimi krzyzami, lopotal czerwono-bialo-czerwona choragwia krolewska z orlem w koronie i snopem Wazow na piersi ptaka otoczonego lancuchem ze Zlotym Runem... Nikt nic nie mowil. Cisza byla tak absolutna, ze slyszal ciezki oddech powodowych koni.
– Mario... – wyszeptal Taras zbielalymi wargami. Hajducy czekali.
– Mario – rzekl glosniej bandurzysta.
Czaplinski zdjal kolpak i poczal sie modlic.
– Mariooooooooo! – krzyknal Taras glosem tak strasznym, ze wszyscy zadrzeli. A potem zalkal poprzez lzy: