– Zabrac go! – rzucil Przyjemski do dragonow. – Zatrzymac w kwaterze i pilnowac!
Kalinowski dal sie prowadzic bez protestow. Nie powiedzial ani slowa, gdy otoczyli go zolnierze. Sobieski pochylil sie do Przyjemskiego.
– Gdzie jest Dantez?
– O, do krocset! Chwytaj go, lap, poki nie bedzie za pozno!
– Nie trzeba – rzekl czyjs glos.
Dantez, zakrwawiony, blady i ledwie zywy szedl ku nim przez zwaly trupow. Wreszcie przykleknal na jedno kolano, wbil rapier w ziemie i zdjal kapelusz.
– Parol, mosci panowie!
Przyjemski skinal na swoich dragonow.
– Brac go!
* * *
Do Taraszczy przybyli jeszcze tego samego dnia. Zanim wystygly lufy dzial i muszkietow, trupy przy redutach, Sobieski lomotal juz z Przyjemskim, Odrzywolskim i Czaplinskim do wrot cerkwi. Tym razem jako deputaci konfederacji wojskowej. Bohun i kozaccy pulkownicy czekali na nich tak jak przed dwoma dniami – przed carskimi wrotami. Poklonili sie w milczeniu Kozacy Lachom, a Lachy Kozakom. Pozdejmowali wszyscy kolpaki, czapy i kapuzy – jedne polskie, a drugie... tez polskie, jeno zdobyczne. A potem zapadla cisza. Dluga, straszna, napieta.
Szlachcice i mozni panowie. Pulkownicy i posesjonaci, ostatni rycerze Starego Swiata, dziedzice herbow i klejnotow Sarmatow, ktorzy przybywszy nad Vistule przed wiekami, uczynili mieszkajacych tam Slowian swymi poddanymi, mierzyli sie wzrokiem z molojcami ze stepow, ktorzy zrodziwszy sie z bitwy i rzezi, z niesmiertelnej chwaly wojska zaporoskiego, siegali teraz po najwyzszy laur – po herby i przywileje szlacheckie. Po wolnosci zdobyte krwia i polskim mieczem na wojnach z Krzyzakami, Brandenburami, Moskwa, Turkami i Tatarami, wydarte krolom tyranom i wlasnym wladcom w zamian za wierna sluzbe, za milosc, honor i oddanie, za brak trucizny w kielichu i plecy bezpieczne od skrytobojczego ciosu. Przywileje szlacheckie przeniesione potem na poganskich Litwinow w ugodach i uniach: krewskiej, horodelskiej i lubelskiej. I oto po wiekach wnukowie i prawnukowie tamtych wielkich rycerzy, panowie polscy przeniesc mieli swa wolnosc jedyna w Europie na Kozakow zaporoskich. Darowac swe starodawne herby i klejnoty ludowi prostemu i nieuczonemu, lecz przeciez dzielnemu, ktory w rozlicznych bitwach i przewagach pokazal sile, moc i mestwo. Od czterech lat panom polskim przyszlo wszak srodze zaznajomic sie z kozackim orezem pod Zoltymi Wodami, pod Korsuniem, Pilawcami, Zbarazem i Zborowem.
Bohun zacharczal. Rozkaslal sie, plujac krwia. Byl blady, slaby, Baran i Groicki podtrzymywali go z dwoch stron, aby nie upadl.
– Wa... Waszmosciowie. Sarmaci polscy – rzekl cicho, zanoszac sie kaszlem. – Mniemam, ze przywiezliscie nam odpowiedz na nasze punkta ugody z wojskiem zaporoskim. Jesli tak, to jak brzmi wasze ostatnie slowo...?
Przyjemski zmial w reku pismo z odpowiedzia. Zamierzal zrazu odczytac ja wszystkim obecnym, ale nie mial sily. Wzial gleboki oddech.
– Mosci panowie pulkownicy wojska zaporoskiego. Odpowiedz nasza... Brzmi...
Spuscil glowe i polozyl don na rekojesci rapiera.
– Brzmi: nie. Nie damy wam naszych przywilejow szlacheckich. Nie przypuscimy Kozakow do herbow.
Pomiedzy Zaporozcami nastala straszna, przejmujaca cisza.
– Nie ujmujac wam rycerskiej walecznosci i dzielnosci, nie mozemy przypuscic do przywilejow ludzi, ktorzy nie urodzili sie szlachta, ale sa generationis plebeorum, w chlopy obroconym pospolstwem. Wolnosc szlachecka nasza zostala dana nam od Boga za cnoty i mestwo herbowych panow braci. I jako taka nie moze byc przeniesiona na stany nizsze: na lykow miejskich, a nade wszystko na stan plebejski, chlopski, z ktorego wiekszosc z was sie wywodzi.
Bohun zacharczal, o malo nie upadl, ale podtrzymali go Kozacy. Pomruk rozszedl sie miedzy kozackimi pulkownikami; wasy, brwi i brody zjezyly sie, rece porwaly za szable i pistolety. Juz, juz Groicki i Baran chcieli rzucic sie na deputatow polskich, juz ktos okrzyknal Kozakow przed cerkwia; zwada wisiala w powietrzu.
Spokoj uratowal Bohun. Uderzyl po ramieniu Groickiego, odepchnal Barana, walnal bulawa w stol. I zbladl, omal nie padlszy na zlozone tam papiery.
– A wiec tak to – wykrztusil z trudem. – Jak my byli wam... potrzebni, to wy nam sukno dawali, na morze pozwalali, to Lachy Kozakow za braci rodzonych mieli. Jak bylo potrzeba pod Chocim, poszli my pod Chocim. Jak byla zwada pod Smolenskiem, poszlismy pod Smolensk. Jak cara bylo lupic, tak i lupilismy. Jak Wladyslawa pana wspierac, tedy szablami droge do prestola carskiego rabalismy. A jak juz niepotrzebny byl Kozak, to go nahajem od panskiego stolu popedzic, ochlapa nawet nie rzuciwszy. To go przycinac jak paznokcie albo wlosy. To mu futor odebrac, dzieci na smierc zbic, to go w stepy wypedzic, niechaj zdycha jak sobaka.
Umilkl. Krew puscila mu sie z ust.
– Jedno wam powiem, panowie Lachy – wyjeczal. – Niewarci jestescie swej wielkiej Rzeczypospolitej. I to wam mowie, przepowiadam, ze kiedys ja stracicie... Utracicie swoj dwor, swoja spuscizne, co ja ojcowie wasi diablu, Moskwie i pohancom z gardla wydarli. Detyny wasze beda jej po swiecie szukac; tulac sie i rece zalamywac. Ale nigdy jej nie znajda. I dopiero wtedy poznacie, coscie utracili, zaprzepascili na wieki, kiedy was Moskwicin batogiem wolnosci uczyc bedzie. Kiedy Niemce z psami was rownac beda. Nam to juz za jedno bedzie. Po Siczy trawa wtedy porosnie, stratuja nas bachmaty tatarskie, wyreze Moskwa i Turcy. Ale wy bedziecie trwac... Pokolenia cale pojda w ogien, wrogowie morze krwi z was wytocza i przepadna wam wasze herby, pierscienie, delie i konie, zamki i miasta. A korone krolestwa niebianskiego Rzeczypospolitej trzy czarne orly rozdziobia. Tyle wam zostanie z waszej lackiej chwaly.
Przez chwile rzezil i spluwal krwia.
– Groicki – rzekl wreszcie. – Podaj nam one pisma, ktore Wyhowski w kancelaryi przepisal.
– Jak to! – zachnal sie pulkownik. – A po co?! Nie dam!
– Daj, psi synu! – warknal Bohun. – Bo ci leb, jako ten dzbanek rozbije!
Huknal bulawa w stol i od jednego zamachu rozwalil na szczatki gliniany dzban z palanka.
– Gadacie, zesmy chamy, plebeje, ze nam przywilejow szlacheckich nie lzia. Tedy pokaze ja panom Lachom, jaki u nas honor. Dawaj papiery!
Groicki niechetnie wyciagnal z zanadrza zlozony na czworo plik dokumentow. Bohun ujal go drzaca dlonia, a potem palnal nimi w stol, tuz przed Przyjemskim. Urazony general chwycil za bron, ale kiedy tylko rzucil okiem na papiery, skamienial. Zamarl. I zaraz chwycil sie za glowe.
– Jezus, Mario!
Sobieski spojrzal mu przez ramie i poczul sie tak, jakoby ktos zdzielil go w leb obuszkiem.
Na kracie odmalowany byl plan obozu armii koronnej pod Batohem. Sprawna reka widnialy odrysowane zarysy bastionow i kurtyn, ostrogow i redut. Dlugimi liniami i czworobokami zaznaczono stanowiska wozow taborowych i artylerii, namioty hetmana i pulkownikow.
Przyjemski wyciagnal lezace pod spodem papiery i az jeknal. To byl komput calego wojska koronnego pod Batohem, poczawszy od woloskiego znaku Jerzego Ruszczyca, a skonczywszy na choragwiach husarskich, arkebuzerskich, dragonach i piechocie cudzoziemskiego autoramentu. Osobno dodano nawet prywatny regiment dragonow Czarnieckich. Wojska opisane byly szczegolowo, podano tez ile koni oraz porcji liczyly kolejne choragwie i regimenty.
– Skad to... – wykrztusil z trudem Przyjemski. – Skad to... macie?
– Chmielnicki mi to pokazal, a korzystajac ze sposobnosci, gdy lezal pijany, kazalem Wyhowskiemu zrobic kopie. Macie, Lachy. Poznajcie nasz chlopski honor i godnosc. Oto ja, pulkownik kalnicki moglbym papiery te zatrzymac i wiedzac, jak oboz wyglada, wybrac was niby ryby z saka; szyje wasze we snie urezac. Ale, jak sami mowicie, jako zwykly chlop, a nie szlachetnie urodzony, oddaje wam z dobroci serca te papiery w imieniu wojska zaporoskiego, abyscie widzieli, jak zatwardziale i plugawe sa serca kozackie. I jak wielce nami pogardzac winniscie.
Polacy pospuszczali glowy.
– Kto wam to dal?
– Stawiam cala moja molojecka slawe i garniec horylki nad to, ze jeno od Chmielnickiego mozecie dowiedziec sie prawdy. On widac w uklad wszedl z jakims zdrajca, ktory mu plany obozu sporzadzil. Wy... baczcie. Ja prosty Kozak jestem, nieuczony. Ale to jedno wam rzekne: zdradzono was, panowie Lachy. Ktos, kto pragnie waszej smierci, wydal nam na rzez cala armie koronna. Cale rycerstwo Rzeczypospolitej. A ja, prosty Kozak, szczob mnie trastia, zamiast wasze lackie gardla rezaty, oto pergamenta te wam pokazuje. Bom glupi.
– To i drwijcie z nas, panowie Lachy – rzekl Baran. – No, dalejze, mowcie, jacy to glupi jestesmy, ze zamiast rzecz zataic, po kawalersku z podniesionym kirysem, po rycersku w pole wystepujemy.
– Z otwarta przylbica, stary kpie – poprawil go Groicki. – Jedno jest pewne. Ktos w Rzeczypospolitej, moze nawet jeden z was, chcial wam, Lachy, chwale i slawe zapewnic. Jeno ze posmiertna.
– Zdrada! – rzekl posepnie Odrzywolski. – Co teraz poczniemy?
– Mosci panie Bohun – odezwal sie Sobieski. – To, co nam pokazaliscie, zmienia postac rzeczy. Ze szczerego serca doceniamy to, co uczyniliscie i takie tez bedzie zdanie calego wojska koronnego. Pozwolcie nam tedy ostatni raz naradzic sie nad waszymi kondycjami przed cerkwia.
Bohun pokiwal glowa. Pulkownicy zabrali sie do odejscia. Przyjemski omal nie zeslabl, Odrzywolski byl blady jak giezlo. Ta straszna, przerazajaca wiesc porazila ich niby piorunem.
– Nie wroca Lachy – rzekl ze zloscia Baran.
– Trastia ich mordowala!
– Kij im w rzyc!
– Znowu wojna bedzie!
– Czekajcie – wycharczal Bohun. – Ostatni raz ucha ku nim nadstawiam.
Nie czekali dlugo. Wnet drzwi otwarly sie znowu. Ukazal sie w nich Sobieski i Odrzywolski. Mlody rotmistrz stapal z uniesiona glowa.
– Panie Bohun i cala starszyzno wojska zaporoskiego – rzekl.
Sobieski zawiesil glos.
– My rycerstwo koronne... Zolnierze i obroncy Rzeczypospolitej... Szlachcice polscy herbowi...
Znow zamilkl.
– Co tu duzo gadac. Zgadzamy sie!
Kozacy zakrzykneli jednym glosem. Zerwali czapki, podrzucili je w gore. Poczeli obejmowac sie i sciskac.
Bohun posunal sie ku Sobieskiemu. Padli sobie w ramiona...
Wtem pulkownik kalnicki zadygotal. A potem wstrzasnely nim dreszcze, paroksyzm bolu. Osunal sie i padl na stol, chwycil sie za bok, a jego zeby zadzwonily.
– Smert idzie! – jeknal; jego twarz okrywala sie biela. Rozpaczliwie szarpal zupan, rozerwal guzy, szarpie i plocienny bandaz. Krew trysnela na stol. Zaporozcy