– To nie ja. To on. Reynaud. Nie ja.
Nagle, wylaniajac sie spod swiadomosci, stanal mi przed oczami obraz jak odkryta karta. Czlowiek w Czerni w swojej zegarowej wiezy nakreca ten mechanizm coraz predzej, wydzwaniajac zmiany, wydzwaniajac alarm, wydzwaniajac nasze wygnanie z miasteczka… I zaraz ujrzalam inny obraz: jakis starzec w lozku lezy z rurkami w nosie, z iglami wbitymi w rece. Czlowiek w Czerni stoi nad starcem, rozpacza czy moze triumfuje, a na jego plecach ogien…
– Czy to jego ojciec? – wypowiedzialam swoja pierwsza mysl. – To znaczy, ten staruszek, ktorego on odwiedza w szpitalu. Kto to jest?
Armande zdumiona spojrzala na mnie bystro.
– Skad o tym wiesz?
– Czasami wyczuwam… rozne sprawy ludzi. – Wolalam nie przyznawac sie do wrozenia z czekolady, nie uzywac terminologii tak dobrze mi znanej dzieki matce,
– Wyczuwasz? – Chociaz zaciekawiona, juz mnie nie
pytala.
– Wiec jest jakis starzec? – Nie moglam sie oprzec wrazeniu, ze natrafilam przypadkiem na cos waznego. Na jakas bron, byc moze, w moim potajemnym zmaganiu sie z Reynaudem. – Kim on jest? – nalegalam.
Armande wzruszyla ramionami.
– Jeszcze jednym ksiedzem – odpowiedziala z pogarda, zbywajac ten temat.
16
Czwartek, 26 lutego
Dzis rano, kiedy otworzylam sklep, przed drzwiami czekal Roux. Chyba czekal dosc dlugo, bo na wlosach zwiazanych sznurkiem i na drelichowym kombinezonie mial futro ze skroplonej porannej mgly. Spojrzal najpierw na mnie z czyms, co niezupelnie bylo usmiechem, a potem poza mnie w glab sklepu, gdzie bawila sie Anouk.
– Czesc, mala nieznajoma – powiedzial do niej, tym razem juz z usmiechem rozjasniajacym jego czujna twarz.
– Prosze. – Zaprosilam go gestem. – Powinien byl pan zapukac. Nie wiedzialam, ze pan tam jest.
Mruknal cos z tym swoim akcentem marsylskim i wszedl, raczej skrepowany. Poruszal sie dziwnie: z wdziekiem i zarazem niezdarnie, jak gdyby w czterech scianach czul sie nieswojo.
Nalalam dla niego wysoka szklanke czarnej czekolady zakropionej kahlua.
– Mogl pan przyprowadzic przyjaciol – powiedzialam lekko.
Odpowiedzial wzruszeniem ramion. Widzialam, ze sie rozglada zainteresowany, chociaz podejrzliwy
– Nie usiadzie pan? – zapytalam, wskazujac stolki przy ladzie.
Potrzasnal glowa.
– Dziekuje. – Napil sie. – Wlasciwie to przyszedlem zapytac, czy moglaby mi pani pomoc. Nam pomoc. – Wydawal sie jednoczesnie zaklopotany i rozgniewany. – Nie chodzi o pieniadze – dodal szybko, nie dopuszczajac mnie do slowa. – Zaplacilibysmy za to, a jakze. Mam trudnosci tylko ze… zorganizowaniem… – Zobaczylam w jego oczach uraze. – Armande… madame Yoizin… skierowala mnie do pani.
Przedstawil sytuacje. Sluchalam w milczeniu, tylko przytakiwalam zachecajaco od czasu do czasu. Zrozumialam, ze to, co bralam za fatalna dykcje, bierze sie po prostu z oporu, jaki on odczuwa, kiedy musi prosic. Pomimo marsylskiego akcentu Roux mowi jak inteligent. Wyjasnil, ze przyrzekl Armande naprawic jej dach. Robota stosunkowo latwa, zabierze tylko dwa dni. Niestety Georges Clairmont, jedyny miejscowy dostawca drewna, farby i innych potrzebnych materialow, nie chce ich dostarczyc. Powiedzial tesciowej, ze w sprawie naprawy dachu powinna zwrocic sie do niego, a nie do bandy szachrajow i wloczegow. Przeciez od lat ja wprost blagal, zeby mu pozwolila wykonac te naprawe za darmo. Wpusci sie Cyganow do jej domu i Bog jeden wie, co bedzie! Kradzieze pieniedzy, rabunek kosztownosci… Malo to staruszek zostalo pobitych, jesli nie zabitych z powodu garstki skromnych skarbow. Nie, to projekt bez sensu i jemu sumienie nie pozwala…
– Swietoszek, cholerny dran – okreslil go Roux. – Nic o nas nie wie… nic! Mowi tak, jakbysmy wszyscy byli zlodziejami i mordercami. Ja jestem wyplacalny. Nigdy sie nie napraszalem. Zawsze pracuje…
– Jeszcze czekolady – zaproponowalam lagodnie, znow napelnilam jego szklanke. – Nie wszyscy mysla tak jak Georges i Caroline Clairmont.
– Wiem. – Jakos obronnie Roux skrzyzowal rece na piersiach.
– Clairmont zajmowal sie remontem u mnie – ciagnelam. – Powiem mu, ze chce jeszcze cos naprawic w moim domu. Jezeli da mi pan spis tego, czego pan potrzebuje, postaram sie o to.
– Zaplace – powiedzial Roux znowu, jak gdyby wciaz i wciaz musial to zaznaczac. – Pieniadze naprawde nie sa problemem.
– Oczywiscie.
Odprezyl sie nieco i wypil czekolade. Chyba dopiero teraz mu smakowala. Nagle usmiechnal sie do mnie szczegolnie milo.
– Och, Armande jest zyczliwa – powiedzial – zamawia dla nas zywnosc i lekarstwa dla dziecka Zezette. Bronila nas, kiedy znow sie pokazal ten wasz ksiadz z twarza poke-rzysty.
– To nie jest moj ksiadz – przerwalam szybko. – Uwaza mnie za mniej wiecej takiego intruza w Lansquenet jak pana. – Spojrzal na mnie ze zdumieniem. – Powaznie – potwierdzilam. – Pewnie sobie ubzdural, ze mam deprawujacy wplyw. Co noc orgie czekolady. Grzechy cielesne wtedy, gdy przyzwoici ludzie powinni byc w lozkach. Pojedynczo.
Roux rozesmial sie i oczy mglistego niekoloru, jaki ma miejskie niebo w deszczu, blysnely mu zlosliwoscia. Anouk, ktora przysluchiwala sie, niezwykle jak na nia milczaca, tez parsknela smiechem.
– Nie chce pan sniadania? – zaszczebiotala. – Mamy pain au chocolat. Mamy croissants takze, ale pain au chocolat smaczniejszy.
Potrzasnal glowa.
– Raczej nie. Dziekuje.
Polozylam ciastko na talerzyku i postawilam przed nim.
– Od firmy – powiedzialam. – Niech pan sprobuje. Sama zrobilam.
To bylo niewlasciwe. Zobaczylam, jak jego twarz znow sie zamyka, wesolosc zgasla pod juz znanym mi wyrazem ostroznej nijakosci.
– Moge zaplacic – rzekl troche wyzywajaco. – Mam pieniadze. -Wygrzebal garsc monet z kieszeni kombinezonu. Monety potoczyly sie po ladzie.
– Niech pan to schowa – polecilam.
– Mowie pani. Moge zaplacic. – Upieral sie ze wzrastajacym gniewem. – Nie potrzebuje…
Polozylam dlon na jego rece. Czulam opor przez chwile, potem spojrzal mi w oczy.
– Nikt niczego nie potrzebuje – powiedzialam lagodnie. Juz zdawalam sobie sprawe, ze swoja goscinnoscia zranilam jego dume. – Zaprosilam pana. – Nadal patrzyl wrogo. -Tak samo zapraszam wszystkich innych: Caro Clairmont, Guil-laume'a, Duplessise'a, nawet Paul-Marie Muscata, tego, ktory wyprosil was z kawiarni. I nie odmawiaja. – Odczekalam chwile, zeby to do niego dotarlo. – Czym pan sie tak wyroznia, ze tylko pan moze mi odmawiac?
Wyraznie sie zawstydzil, wymamrotal cos pod nosem w swoim marsylskim dialekcie. Napotkalam jego wzrok i usmiechnal sie.
– Przepraszam. Nie zrozumialem. – Zawahal sie niezrecznie i wzial ciastko. – Ale nastepnym razem ja zaprosze pania i dziewczynke do siebie – oznajmil stanowczo. -I bede bardzo obrazony, jezeli pani odmowi.
Potem byl prawie swobodny, niemal nieskrepowany. Rozmawialismy o pogodzie, szybko jednak rozmowa zeszla na tor bardziej osobisty. Powiedzial mi, ze jest na rzece od szesciu lat, z poczatku sam, z czasem w gromadzie. Kiedys byl budowniczym i nadal zarabia, dokonujac remontow, a latem i jesienia pracuje przy zbiorach. Zorientowalam sie, ze do prowadzenia takiego wedrownego trybu zycia zmusily go jakies klopoty, ale roztropnie powstrzymalam sie od pytan.
Wyszedl, kiedy przyszli moi stali klienci. Guillaume, ktory powital go grzecznie, Narcisse, ktory po swojemu skinal szybko glowa. Chcialam, zeby zostal, porozmawial z nimi, ale wlozyl reszte pain au chocolat do ust i wymasze-rowal z ta bezczelna, wyniosla mina, jaka sobie narzuca wobec swiata.
Za rogiem odwrocil sie raptownie.
– Niech pani nie zapomni o zaproszeniu! – zawolal tak, jakby sam nagle sobie o tym przypomnial.- Sobota, siodma wieczorem! Z ta mala nieznajoma! -I odszedl, zanim zdazylam mu podziekowac.
Guillaume zwlekal nad swoja czekolada wyjatkowo dlugo. Narcisse wyszedl, kiedy przyszedl Georges, potem wstapil Arnauld po trzy trufle szampanskie – zawsze to samo: trzy trufle i wyraz twarzy przepraszajaco wyczekujacy – a Guillaume wciaz jeszcze siedzial na swym zvy-klym miejscu, nieduzy, o delikatnych rysach, mizerny, udreczony. Zagadywalam go, ale odpowiadal gniewnymi monosylabami i mysla byl gdzie indziej. Charly lezal pod stolikiem zwiotczaly, bez ruchu.
– Rozmawialem z cure Reynaudem – powiedzial w koncu Guillaume tak raptownie, ze az podskoczylam. – Pytalem go, co powinienem zrobic z Charlym.
Tylko patrzylam wyczekujaco.
– Trudno mu wytlumaczyc – mowil dalej swym lagodnym, kulturalnym glosem. – W jego pojeciu jestem uparty, skoro nie chce sluchac weterynarza. I co gorsza, glupi. Bo ostatecznie Charly to nie czlowiek. – Umilkl, czulam, z jakim trudem zachowuje panowanie nad soba.
– Czy rzeczywiscie jest tak zle? – Z gory znalam odpowiedz, widzialam ten smutek.
– Chyba tak.
– Rozumiem.
Machinalnie pochylil sie i poglaskal Charly'ego. Pies zamerdal slabo ogonem, zaskomlal cicho.
– Piesku mily. – Guillaume sie usmiechnal. – Cure Reynaud nie jest zly. Nie chcialby wydawac sie okrutny. Ale jak mogl powiedziec, ze… w taki sposol…
– Co powiedzial?
Z bladym usmiechem, w oszolomieniu Guillaume sie wyprostowal, wzruszyl ramionami.
– Powiedzial, ze robie z siebie glupca, troszczac sie o tego psa juz od lat. Ze jemu wszystko jedno, co robie, ale to smieszne cackac sie ze zwierzeciem jak z czlowiekiem i marnowac pieniadze na bezuzyteczne leczenie.