wrazeniu, ze to jest jej dzialanie, ona rozciaga nici moich zmyslow, siega w moj umysl… Pochylila sie, udajac troskliwosc. Znow mnie osaczal ten zapach.
– Ksiedzu slabo? – Uslyszalem jej glos jak z bardzo daleka. – Monsieur Reynaud?
Odepchnalem ja drzacymi rekami.
– To nic. -W koncu odzyskalem mowe. – Mala… niedyspozycja. Nic. Do widze…
Na oslep ruszylem ku drzwiom. Czerwona saszetka zwieszona z framugi otarla mi sie o twarz. Jeszcze jakis jej przesad… I znow absurdalne wrazenie: to ta smieszna rzecz powoduje moje zle samopoczucie, ziola i kosci w zeszytym woreczku wisza tu, aby macic mi umysl. Zachlystujac sie, chwiejnie wyszedlem na rynek.
W glowie mi sie rozjasnilo, gdy tylko dotknal jej deszcz, wszelako szedlem przed siebie, szedlem i szedlem.
Zatrzymalem sie dopiero przy twoim lozku, mon pere. Serce mi lomotalo, pot splywal po twarzy, lecz wreszcie oczyscilem sie z obecnosci tej kobiety. Czy tak wlasnie, mon pere, czules sie tamtego dnia dawno w starej kancelarii? Czy pokusa przybiera takie wlasnie oblicze?
Dmuchawce sie pienia, ich gorzkie liscie wyrastaja z czarnej ziemi, ich biale korzenie rozwidlaja sie gleboko, wzeraja mocno. Wkrotce dmuchawce zakwitna. Do domu wroce droga nad rzeka, mon pere, aby popatrzec na to plywajace male miasto, ktore nawet teraz sie powieksza na wezbranej Tannes. Sporo lodzi jeszcze przyplynelo, odkad ostatnio bylem u ciebie, rzeka jest nimi wprost wybrukowana. Czlowiek moglby przejsc na drugi brzeg sucha noga.
Wszystkich zapraszamy
Czy ona ma taki zamiar. Zgromadzic tych ludzi, swietowac grzech? Jakesmy walczyli, mon pere, aby wyplenic te pozostale tradycje poganskie, jakesmy nauczali, przemawiali do serc. Coz kiedy jajko, zajac, nadal zywe symbole tego uporczywego korzenia poganstwa, nadal sa wystawiane jako takie. Przez pewien czas bylismy czysci. Ale gdy ona tu jest, czyszczenie trzeba zaczac na nowo. Jeszcze raz wyzwanie, proba tym razem ciezsza. A moja trzodka, tepa, ufna trzodka odwraca sie ku niej, slucha… Armande Yoizin, Michel Narcisse, Guillaume Duplessis, Josephine Muscat, Georges Clair-mont. Ci uslysza swoje nazwiska w jutrzejszym kazaniu, gdy bede mowil o wszystkich, ktorzy sie ku niej sklaniaja. Festiwal czekolady to czesc tego obrzydlistwa… Tak powiem. Bratanie sie z rzecznymi Cyganami, rozmyslne deptanie naszych obyczajow i przepisow, wplyw, jaki ona wywiera na nasze dzieci – wszystko to sa oznaki, tak powiem, wszystko to sa oznaki zdradzieckich skutkow jej obecnosci tutaj.
Ten festiwal sie nie uda. Po prostu udac sie nie moze wobec takiego sprzeciwu. Co niedziela bede potepial jej przedsiewziecie w kazaniach. Bede wyczytywal nazwiska jej kolaborantow i modlil sie o ich wyzwolenie. Dobrze, ze ci Cyganie juz wniesli niepokoj. Muscat sie uskarza, ze samo ich sasiedztwo odstrasza kawiarnianych gosci, ze halas z ich obozowiska, ta muzyka, te ognie zmienily Les Ma-rauds w plywajace slumsy, rzeka blyszczy od rozlanego oleju, kupy smieci plyna z nurtem. A jego zona o malo nie przyjela ich w kawiarni, jak slyszalem. Na szczescie Muscat nie da sie sterroryzowac. I Clairmont mi mowil, ze z latwoscia ich wyrzucil w zeszlym tygodniu, gdy przyszli do niego. Widzisz, mon pere, pomimo swego zuchwalstwa ci Cyganie to tchorze. Muscat zablokowal droge z Les Marauds, aby ich zniechecic do przechodzenia obok jego domu. Przemoc powinna mnie przerazac, mon pere, lecz poniekad bylbym z czegos takiego rad. Moglby to byc pretekst do wezwania policji z Agen. Chyba znow porozmawiam z Muscatem, on bedzie wiedzial, co zrobic.
18
Sobota, 1 marca
Lodz mieszkalna Roux jest jedna z cumujacych najblizej brzegu rzeki, w pewnej odleglosci od innych, naprzeciwko domu Armande, Dzis wieczorem na jej dziobie i rufie wisialy papierowe latarnie jak plomienne owoce i kiedy doszlysmy do Les Marauds, poczulysmy ostry zapach pieczenia na ruszcie. Okna Armande byly na osciez otwarte i swiatlo rzucalo nierowne desenie na wode. Zauwazylam, ze nie ma smieci, oni starannie wszystkie odpadki pozbierali do stalowych bebnow, zeby je spalic. Z ktorejs lodzi, dalej na rzece, dolatywaly dzwieki gitary. Roux siedzial na nieduzym molo i patrzyl na wode. Gromadka ludzi juz sie do niego przylaczyla, rozpoznalam Zezette i dziewczyne imieniem Blanche, i Ahmeda z Afryki Polnocnej. Przy nich cos sie gotowalo na przenosnym mosieznym piecyku pelnym wegla.
Anouk od razu tam pobiegla. Podchodzac, uslyszalam, jak Zezette lagodnie ja ostrzega.
– Ostroznie, kotku, to gorace.
Blanche podala mi kubek grzanego wina z korzeniami. Przyjelam.
– Co pani o tym powie?
Wino bylo slodkie i ostre od cytryny i galki muszkatolowej, a przy tym tak mocne, ze az scisnelo mnie w gardle. Po raz pierwszy od wielu tygodni zapadla bezchmurna noc, para naszych oddechow wygladala jak male biale smoki w nieruchomym powietrzu.
– Pantoufle takze chce. – Anouk wskazala rondel z tym zaprawionym korzeniami winem. Roux usmiechnal sie szeroko.
– Pantoufle?
– Jej krolik – powiedzialam szybko. – Jej… wymyslony przyjaciel.
– Nie jestem pewny – zwrocil sie do Anouk – czy Pan-toufle'owi by to smakowalo. Moze wolalby troche soku z jablek?
– Zapytam go – powiedziala Anouk.
Roux – sylwetka w blasku ognia, kiedy dogladal tego, co gotowal – wydawal sie tutaj inny, swobodniejszy. Przypomnialy mi sie rzeczne raki, rozlupywane i pieczone na zarze, sardynki, wczesna slodka kukurydza, slodkie kartofle i jablka w palonym cukrze. Jedlismy palcami z blaszanych talerzy, popijalismy cydr i to wino. Kilkoro dzieci zaczelo bawic sie z Anouk na brzegu rzeki. Armande zeszla do nas, rozgrzala sobie rece przy piecyku.
– Gdybym tylko byla mlodsza – westchnela – moglabym tak balowac co noc. – Wziela goracy kartofel i wegli i zonglowala nim zrecznie, zeby go ostudzic. – O takim wlasnie zyciu marzylam w dziecinstwie. Domek na lodzi, mnostwo przyjaciol, kazdej nocy wesolo… – Spojrzala zlosliwie na Roux. – Mysle, ze uciekne z toba – oswiadczyla -zawsze mialam slabosc do rudych mezczyzn. Moze jestem stara, ale recze, ze jeszcze moglabym cie nauczy: tego i owego.
Roux sie usmiechal. Dzisiaj nie widzialam w nim ani sladu skrepowania. Byl w dobrym humorze, wciaz na nowo napelnial kubki winem czy cydrem, wzruszajaco zadowolony, ze jest gospodarzem. Flirtowal z Armande, prawiac jej przesadne komplementy i tak ja rozsmieszajac, ze raz po raz krakala ze smiechu. Uczyl Anouk rzucac plasko kamyki po wodzie. W koncu pokazal nam swoja lodz, starannie utrzymana i czysta – malenka kuchnie, malenka ladownie ze zbiornikiem wody i zapasami zywnosci, sypialnie pod dachem z pleksiglasu.
– To byl wrak, kiedy ja kupilem – powiedzial. – Ale doprowadzilem ja do porzadku i teraz jest nie gorsza niz dom na ladzie. – Usmiechnal sie troche zalosnie, jak gdyby sie przyznawal do jakiejs dziecinady. – Mnostwo wlozylem w nia pracy, tylko po to, by lezec na lozku noca, sluchac wody i patrzec w gwiazdy.
Anouk wylewnie wyrazila uznanie.
– Podoba mi sie! Strasznie mi sie podoba! I matka Jeannota wcale nie ma racji, to wcale nie jest kupa… kupa… jakos tak.
– Kupa gnoju – podsunal Roux delikatnie. Szybko spojrzalam na niego, ale smial sie. – Nie jestesmy tacy okropni, jak niektorzy ludzie mysla.
Anouk sie oburzyla.
– My nie myslimy, ze jestescie okropni.
Wzruszyl ramionami.
Pozniej byla muzyka: flet i skrzypki, i pare bebnow zaimprowizowanych z puszek i pojemnikow na smieci. Anouk tez grala na swojej dzieciecej trabce, dzieci tanczyly tak szalenczo i tak blisko brzegu, ze trzeba bylo je odprawic na bezpieczna odleglosc. Wyruszylysmy stamtad juz dobrze po jedenastej. Anouk, zmeczona, padala z nog, ale upierala sie, zeby jeszcze zostac.
– Na dzis wystarczy – powiedzial jej Roux. – Mozesz tu wracac, kiedy tylko zechcesz.
Podnoszac ja w objeciach, podziekowalam mu za mily wieczor.
– Prosze bardzo. – Spojrzal poza mnie, pod gore. Juz bez usmiechu, lekko zmarszczyl brwi.
– Co sie dzieje?
– Nie wiem. Prawdopodobnie nic.
W Les Marauds jest niewiele swiatel ulicznych. Totez jak rzesista iluminacje widac zolta latarnie przed Cafe de la Republique, jasniejaca tlusto na waskiej drodze. Dalej avenue des Francs Bourgeois rozszerza sie w dobrze oswietlona aleje drzew. Roux patrzyl jeszcze przez chwile, mruzac oczy.
– Wydawalo mi sie, ze ktos stamtad schodzi. Pewnie to byla gra swiatel. Teraz nie widze nikogo.
Nioslam Anouk do domu. Za nami cichla katarynkowa muzyka plywajacego karnawalu. Kiedy sie obejrzalam, na molo tanczyla Zezette – sylwetka na tle luny dogasajacego ognia, ponizej skakal jej rozszalaly cien. Mijajac Cafe de la Republique, zobaczylam, ze drzwi sa uchylone, chociaz w kawiarni bylo ciemno. Uslyszalam odglos zamykania drzwi wewnetrznych, jak gdyby ktos przedtem czatowal. Ale mogl to byc przeciag.
19
Niedziela, 2 marca
Ledwie marzec sie zaczal, deszcz sie skonczyl. Niebo jest surowe, nagi blekit pomiedzy szybko sunacymi chmurami. Wiatr, ktory zerwal sie w nocy, wieje coraz silniejszy, dmucha w zakamarki, grzechocze oknami. Dzwony koscielne bija jak szalone, moze tez przejete nagla zmiana. Na wiezy postac z kosa obraca sie – obraca na tle kotlujacego nieba, jej zardzewiala podstawa zgrzyta. Anouk w swoim pokoju spiewa piosenke o wietrze.
Via l'bon vent, v'ld l'joli vem Via l'bon vent, ma mie m'appelle
Via l'bon vent, v'ld l'joli vem Via l'bon vent, ma mie m'attend
Wiatr marcowy to zly wiatr, mawiala moja matka. Mi wbrew temu wydaje sie dobry, pachnie sokiem roslin i ozonem, i sola dalekiego morza. Dobrym miesiacem jest marzec, kiedy luty ucieka tylnymi drzwiami, a od frontu juz czeka wiosna – dobrym miesiacem na smiany.
Przez piec minut stoje na rynku z wyciagnietymi rekami i czuje wiatr we wlosach. Zapomnialam narzucic plaszcz, czerwona spodnica klebi sie wokol mnie i faluje. Jestem latawcem, lece z wiatrem ponad wieze kosciola, ponad siebie sama. Na chwile trace orientacje. Widze swoja szkarlatna figurke daleko w dole. Kiedy opadam w siebie z powrotem, Reynaud patrzy z wysokiego okna. Oczy ma ciemne od niecheci, twarz w sloncu blada, prawie niepozlocona slonecznym blaskiem. Dlonie zaciska na parapecie, klykcie bieleja matowo jak jego twarz.